Bill Evans - muzyk wolny od swojej przeszłości

Autor: 
Aleksandra Galewska
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

W historii jazzu zdarzyło się, że dwóch genialnych muzyków nosiło to samo imię i nazwisko. Z oboma grał Miles Davis, obu chwalił i każdy z nich wytyczał nowe kierunki rozwoju swoich instrumentów. Bohaterem tej historii będzie Bill Evans.

Rzadko się zdarza, żeby dwie wybitne postacie nazywały się tak samo. Przeważnie oddzielają je całe epoki i rzadko kiedy można znaleźć jakiekolwiek punkty wspólne między ich zainteresowaniami. Francis Bacon zasłynął jako filozof i matematyk (żył od drugiej połowy XVI do lat 20. XVII wieku), a inny Francis Bacon był awangardowym, dwudziestowiecznym malarzem-samoukiem. Tworzył m.in. przy pomocy mięsa, nie przeszkadzało to jednak, by jego „Trzy studia do portretu Luciana Freuda” sprzedano w 2013 roku za 142 mln dolarów (rekord świata ceny dzieła sztuki sprzedanej na aukcji). Bacon „starszy” z mięsem i sztuką miał tyle wspólnego, że na krótko przed śmiercią wymyślił metodę przechowywania tego pierwszego przy pomocy lodu. Na początku XVII wieku była to pewnego rodzaju sztuka wysoka.  

Mogło być podobnie

W przypadku Billów Evansów było zupełnie inaczej. Pierwszy, starszy z nich, który urodził się w 1929 roku, zasłynął jako genialny pianista, inspirujący następne pokolenia. Drugi, młodszy (rocznik 1958) to saksofonista, o którym Miles Davis mówił „jeden z najwybitniejszych muzyków, jakich kiedykolwiek poznałem”. Mało brakowało, by obaj panowie o tym samym imieniu i nazwisku nawet grali na tym samym instrumencie. Evans-saksofonista zaczynał edukację muzyczną jako pianista, dopiero w połowie szkoły średniej wybrał saksofon jako główny instrument. Grał z największymi, zmieniał składy i zdobywał nominacje do nagrody Grammy. William D. Evans (w odróżnieniu od Williama J. Evansa, pianisty) nazywany jest prawdziwym muzykiem renesansu doby XXI wieku.

John Medeski mówi, że Bill Evans jest wolny od swojej przeszłości i od tego, co wydarzyło się do tej pory w muzyce. To rzadko się zdarza, ponieważ muzycy w dużej mierze zobowiązani są do pamiętania o tym, co było, co wydarzyło się wcześniej i z samego poczucia szacunku, do samoistnego odnajdywania swojego miejsca w szeregu gigantów, którzy grali przed nimi. Nie oznacza to jednak, że Evansa cechuje brak pokory. On jest po prostu muzykiem, który wypracował własny styl, przetrawiony przez lata, setki koncertów i tysiące godzin spędzonych na jego doskonaleniu. Niby nic nowego, ale Medeski dodaje, że w grze Evansa słychać jego uczucia, dzięki czemu muzyka staje się szczera. 

Szczęście do reaktywacji

Na światowej scenie muzycznej debiutował w wieku 21 lat. I to od razu przy samym Milesie Davisie, który Evansa wraz z innymi, młodymi muzykami wybrał do nowego składu na początku lat 80. XX wieku. Nie było to dzieło przypadku, Evans uczył się od 1978 roku gry na saksofonie u Dave’a Liebmana, wieloletniego współpracownika Davisa. To dzięki jego rekomendacji trębacz sięgnął po młodego muzyka.

Bill nagrał z Milesem trzy płyty studyjne: „The Man With The Horn”, „Star People”, „Decoy” oraz jedną koncertową „We Want Miles”. Wielki trębacz wracał wtedy do grania, nowymi albumami zbierał mieszane recenzje, coraz częściej sięgał po elektronikę, a młodzi muzycy zyskiwali przy nim nieporównane do żadnego innego doświadczenie. Evans grał wtedy z Marcusem Millerem, Johnem Scofieldem, Alem Fosterem i Darrylem Jonesem i z każdym rokiem nabierał więcej ochoty na granie pod własnym nazwiskiem.

Zanim jednak miało do tego dojść na drodze Billa Evansa pojawiło się zaproszenie do kolejnego reaktywowanego wówczas składu. Gitarzysta John McLaughlin powoływał do życia po raz czwarty i jak się okazało, jak na razie, ostatni swój zespół „Mahavishnu Orchestra”. Poprosił o współpracę saksofonistę, który wraz z Jonasem Hellborgiem (bas), Mitchellem Formanem (klawisze), Billym Cobhamem (perkusja) oraz samym Johnem nagrał dwa albumy. Na przestrzeni 1984 i 1986 roku powstały płyty „Mahavishnu” oraz „Adventures in Radioland”. Evans grał także jako członek składu „Elements”, amerykańskiej grupy grającej fusion jazz założonej przez muzyków Pata Metheny’ego, Marka Egana i Danny’ego Gottlieba. Wystąpił na wszystkich trzech płytach wydanych pod tym szyldem między 1985 a 89 rokiem. W 1992 roku wraz z Victorem Bailey’em (bas), Dennisem Chambersem (perkusja), Mitchem Formanem (klawisze) i Chuckiem Loebem (gitara) nagrał krążek „Petite Blonde” zawierający zapis z koncertu w niemieckim Nuewied. Grał także z Herbiem Hancockiem, Williem Nelsonem, Randym Breckerem, The Allman Brothers, oraz Medeskim, Martinem i Woodem. W międzyczasie rozwijał własny zespół.

Soulgrass prosto z duszy

Bywały czasy, gdy grał 90 koncertów rocznie. Co chwila zmieniając składy, z którymi danego dnia miał występować, style i charakter muzyki, wciąż pozostając wierny własnym zasadom. Dla Billa Evansa sensem podejścia do grania jest ciągłe czerpanie z niego radości. W wywiadach przyznaje, że na każdy koncert patrzy, jak na nowy obraz. Z początku płótno jest czarne i nie ma na nim niczego. Jednak z każdym kolejnym dźwiękiem, każdy z muzyków dodaje swoje barwy i obraz zaczyna pokrywać się nowymi warstwami. Evans mówi o członkach swojego zespołu jak o kolorach, których wykorzystuje do tworzenia czegoś nowego, świeżego i dającego przyjemność podczas słuchania. Orkiestracja dzieje się na miejscu dając jednocześnie miejsce na działanie po swojemu.

Tym, co najbardziej siedzi Evansowi w głowie, jest połączenie fusion jazzu opartego na saksofonie wraz z R&B i bluegrass. Do stworzenia tych rytmów Bill ma obok siebie Ryana Cavanaugha (banjo), Josha Diona (perkusja, wokal) i Dave’a Andersona (bas). Do tego dochodzą zmieniający się gitarzyści i czasami skrzypek. Razem powstaje z tego esencja amerykańskiej muzyki przepuszczonej przez wyobraźnię Billa Evansa. Funk miesza się z rockiem, rytmem i groovem. Trudno jednoznacznie nazwać ten rodzaj grania, ale dla saksofonisty najlepszym określeniem był „Soulgrass”, czyli granie oparte na duszy i bluegrass w jednym. Pod tą nazwą skład funkcjonuje od 2005 roku, ale powstawał w głowie Evansa przez lata. Dziesiątki koncertów rocznie, współpraca z rozmaitymi środowiskami muzycznymi, wielkimi postaciami reprezentującymi różne gatunki (Bill grał nie tylko z jazzmanami, ale także z Mickiem Jaggerem i byłym gitarzystą grupy „Police” Andym Summersem), prowadziła do krystalizowania się idei „Soulgrass”, która od blisku dekady jako muzyka nie posiadająca żadnych granic podróżuje z Evansem po świecie. I oczywiście wciąż się rozwija.

W recenzjach płyty „Soulgrass” wydanej w 2005 roku można najczęściej trafić na porównanie opisywania złożoności tej muzyki do tańczenia o architekturze. Nie ma co się jednak zrażać, ani uciekać do hasła, które w ostatnich latach zyskało popularność. Muzyczny kierunek Billa Evansa nie wziął się znikąd i nie wynika z przypadku. Doskonale zdaje sobie sprawę, że gdy na scenie daje się możliwość grania znakomitym muzykom, nie może powstać coś kiepskiego i jednowymiarowego. Według niego, gdyby chciało się być zaskoczonym po koncercie w takim składzie, to tak jakby udawać, że nie widziało się słonia w pokoju. Wiadomo, że jest, ale z drugiej strony zwierzę jest tak ogromne, że nie do końca zdajemy sobie sprawę, gdzie się kończy, a gdzie zaczyna. Podobnie jest  z wielkością muzyków, których Evans wykorzystuje do swoich celów. Lubi zestawiać osoby, które na co dzień ze sobą nie występują. Kryteriami doboru są: dawanie pełni umiejętności, otwarta głowa i nie branie samego siebie zbyt poważnie. Evans przyznaje, że ze swoim składem jest jedynie o krok od występowania rodem z cyrku. Wielu muzyków, których zna, kojarzy mu się z klaunami, akrobatami i poskramiaczami lwów, którzy na scenie jedynie udają światowej klasy instrumentalistów.

 

 

Poskramiacze lwów i akrobaci

To, co dla innych jest żartem, inni mogą brać na poważnie. Evans nie przejmuje się, czy do zagrania jest funk, soul, rock, folk czy nawet melodia znana z kreskówki o Flinstone’ach. Za każdym razem zespół gra inaczej, wspólnym mianownikiem jest brak nudy i wieloletni warsztat studiowania jazzu. Soulgrass to rozmowa prowadzona przez wybitnych erudytów na najwyższym poziomie, niezależnie od tego, czy dotyczy międzynarodowej polityki czy rodzinnych ploteczek. Evans postawił na muzyków, którzy konsekwentnie rozwijają się razem z jego projektem. O Joshu Dionie, perkusiście, mówi, że ma wyjątkowy talent do grania na bębnach i do śpiewania. Według niego jest nie z tej planety, Dion pochodzi z galaktyki, gdzie takie ponadprzeciętne umiejętności dostępne są dla wszystkich. Ryan Cavanaugh, który gra na banjo, według Billa ma zdolność zagrania każdego rodzaju muzyki na swoim bardzo wymagającym instrumencie. Mówi o nim, że gra jak nikt inny, ale by się tego nauczyć, musiał niestety zrezygnować z dzieciństwa. Gitarzysta i basista tworzą swoje rytmy kreatywnie niczym miotełka do kurzu poruszająca się po desce nabitej gwoździami. Tak określa ich styl ich muzyczny szef.

Soulgrass to zresztą nie tylko podstawowy zestaw muzyków. Evans zaprasza na koncerty swoich znajomych, którzy wnoszą kolejne pomysły. Na scenie trwa muzyczna zabawa dźwiękami, atmosfera przypomina zgrywanie się niczym na próbach przed występem, a publiczność dostaje możliwość słuchania znanych ludzi, którzy znajdują się w kompletnie nowym otoczeniu. W takim układzie wygrywa każdy. Jednego wieczoru do Soulgrass dołączają gitarzyści Steve Kimock i Jeff Pevar, których następnie zmienia Warren Haynes, następnym razem może pojawić się John Medeski, Richard Bona albo Randy Brecker. Bill Evans zapewnia podstawowy skład i zaprasza gości. Udział w koncercie jego zespołu przypomina sesję w malarskim studiu. Saksofonista zapewnia sztalugi i płótno, a pozostali muzycy przynoszą swoje farby i serwują publiczności pokaz wspólnego malowania na najwyższym poziomie. 

Życie na najwyższych obrotach

Oczywiście jeden, nawet tak skomplikowany i wielowymiarowy skład muzyczny, nie byłby wystarczający. Wciąż koncertuje po świecie, nagrywa z innymi i podróżuje, by zdobywać kolejne muzyczne doświadczenia. Każdego roku gra w Madrycie, Barcelonie, Paryżu, Londynie, Rzymie i dziesiątkach innych miast z całego świata. Nie ma czasu na zwiedzanie, bo ze względu na ogromne tempo działania, budzi się po koncercie o 4 rano i co najwyżej może pójść poćwiczyć na siłowni. Następnego dnia musi być już w innym miejscu i tak codziennie. Evans przyznaje, że muzyka pozwala mu ładować swoje akumulatory niczym podwójne espresso pomieszane z napojem energetycznym. Dzięki temu po blisko 30-letniej obecności na rozmaitych scenach, Bill Evans ma na koncie ponad 20 nagranych płyt, 2 nominacje do nagrody Grammy, w tym za pierwszy krążek spod znaku Soulgrass. Drugi, zatytułowany „Dragonfly” ukazał się w 2012 roku. Saksofonista wciąż czeka na statuetkę, ale przy jego tempie rozwoju, to tylko kwestia czasu. Wzorem do naśladowania jest dla niego także sam Miles Davis. Według Evansa osiągnięcie jego poziomu geniuszu jest możliwe tylko, gdy pozostaje się sobą.