Matthew Shipp i Mateusz Walerian w Fabryce Trzciny - wielka nierównowaga!

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Mateusz Walerian – saksofonista, klarnecista, kompozytor, samouk i miłośnik kultury japońskiej. Jest muzykiem bardzo młodym i jeśli nie liczyć jego własnych projektów, trudnym do uchwycenia na polskiej jazzowej scenie. Chciałoby się powiedzieć, że działa na marginesie życia koncertowego, ale za to jak się pojawia to w towarzystwie budzącym szacunek. Raz jest to Hamid Drake,  kiedy indziej bracia Olesiowie, od niedawna również jedna z największych znakomitości jazzowej pianistyki Matthew Shipp. W poniedziałek z tym właśnie artystą wystąpił w duecie.

Jeśli nie liczyć fragmentu koncertu z Olesiami i Shippem, jaki w ubiegłym roku Mateusz zagrał i jaki udostępnił szerszej publiczności na swojej stronie, był to pierwszy raz kiedy mogłem go posłuchać. Od zakończenia koncertu zastanawiam się jak opowiedzieć o tym co się w poniedziałek wydarzyło. Zadaję sobie także pytanie, na które nie potrafię znaleźć odpowiedzi. I to mnie niepokoi. Co sprawia, że propozycje wspólnego grania przyjmują albo przyjmowali tacy muzycy jak Drake, Olesiowie czy właśnie Shipp? Dla pieniędzy? Nie sądzę. Są zbyt małe, żeby się na nie rzucać, zwłaszcza gdy się trafia na okładki Down Beatu, Jazztimesa, a świat uroczyście mianuje cię „Świętym Gralem Jazzu”. Jaka może być poza tym ta stawka? Czy aż tak kusząca żeby tłuc się kilka godzin samolotem przez Atlantyk żeby ją podjąć? Jeśli tak to wszystko jasne. Nie wydaje mi się jednak to wiarygodne. Muszą być inne powody. Zapewne Matthew Shipp i Mateusz Walerian polubili się jako ludzie. To powód ze wszech miar ważny, może nawet konieczny żeby razem tworzyć muzykę. Możliwe jest także, że usłyszał kiedyś i może słyszy wciąż w grze Mateusza coś, co jest z jego perspektywy ciekawe, coś czego nie spotkał tam u siebie u nikogo, coś kompletnie odrębnego. Ale co to jest? Można byłoby mu zadać takie pytanie. Ciekawe co by odpowiedział?

Jakakolwiek jednak ta odpowiedź by nie była nie zmienia to faktu, że mnie nie udało się usłyszeć nic, co mogłoby  uzasadnić obecność tych dwóch muzyków na tej samej scenie i w tym samym czasie. Jest w ich grze jakaś ogromna nierównowaga sił i potencjałów. To niby komunał, rzecz oczywista, biorąc choćby pod uwagę doświadczenia obydwu panów, ale jednak skutkująca bardzo przykrym dla słuchacza doświadczeniem. Można by to spróbować ująć w taki sposób, jak określiło to kilkoro wychodzących z koncertu słuchaczy. „Grali obok siebie, bez związku ze sobą”. Ale w moim odczuciu to tylko część poniedziałkowej rzeczywistości. Z jednej strony był muzyk mający do dyspozycji jeden instrument i komplet narzędzi warsztatowych, intelektualnych i emocjonalnych, aby poprzez muzykę się wyrażać. Z drugiej muzyk z czterema instrumentami (klarnet, klarnet basowy, flet i saksofon altowy), który tak naprawdę zdawał się wcale żadnych narzędzi nie mieć, albo po prostu nie potrafił z nich korzystać. Tak jakby to nie on na instrumentach grał, tylko one nim sterowały. Być może właśnie to stylistyczne nieprzystawanie do niczego jest dla Matthew Shippa tak kuszące?.

Gra Mateusza brzmi w sposób niepodobny do nikogo. Obawiam się jednak, że nie jest to spowodowane wypracowaniem zalążków własnego stylu, ale w sporej mierze bezradnością wobec muzyki, którą chciałby zagrać, którą być może słyszy w głowie, ale która poprzez instrument za nic na świecie nie chce się wydobyć na wierzch.

Tak więc muzyk kompletny został postawiony w towarzystwie muzyka niedokończonego.  Nie mogłem również oprzeć się wrażeniu, że to co słyszę nie jest żadną miarą artystyczną decyzją Mateusza, tylko koniecznością, do której zmuszają go jego własne ograniczenia, nie tylko w umiejętności poprowadzenia narracji, ale także w samej technice gry i wyobraźni. Sprawiało to na mnie chwilami takie wrażenie, że oto jestem świadkiem próby opowiedzenia swojej historii mając do dyspozycji zbyt małą liczbę słów by przekazać cokolwiek. W perspektywie sporo ponad godzinnego koncertu, okraszonego jeszcze bisem, taka ubogość słownictwa i monotematyczność była irytująca.  

To oczywiście może się w przyszłości zmienić. W znacznej mierze będzie to zależało od tego, do jakiego stopnia Mateusz zechce zdobywać wiedzę o muzyce, nie tylko jako jej słuchacz, ale również jako wykonawca. Póki co jednak wydaje się to wszystko bardziej autoterapią poprzez wspólne granie i karmieniem się towarzystwem świetnych muzyków, niż rzeczywistym działaniem muzycznym i artystycznym.

Był na szczęście jeszcze Matthew Shipp, któremu muzyka swobodnie imponująco wypływa z głowy. Jest bogata, fascynująca barwami, nastrojami, kontekstami, prowadzi w wielu kierunkach i co najważniejsze dotyka wyobraźni oraz głęboko porusza. Nie był niestety sam, choć i z tego mogła dla słuchacza płynąć pewna satysfakcja, ponieważ w wielu momentach to właśnie on sprawił, że przepaść jaka dzieliła go od scenicznego towarzysza przez krótkie chwile mogła nie wydawać się taka straszna.

Jak więc było? Bardzo, bardzo rozczarowująco. Być może to jeszcze nie czas na publiczne  granie z tak potężnymi partnerami. Może też warto zastanowić się czy lepiej jest wiedzieć co się gra, a nie grać co się wie.