Lotos Jazz Festival - Bielskiej Zadymki Jazzowej odsłona pierwsza!

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Grabowski, fotowyprawy.com

Nadzieje jazzu i geniusze jazzu - takim tytułem opatrzony został pierwszy dzień XIV edycji Lotos Jazz Festival Bielska Zadymka Jazzowa. Tytuł trafny, bowiem na koncercie głównym, który odbywał się w klubie Klimat w galerii Sfera wystąpiły dwie formacje. Pierwsza swoje życie na dużych jazzowych scenach zaczęła niedawno, druga właściwie też nie ma za sobą długiej historii, choć muzyczne spotkania jej członków i wzajemna atencja trwają nie od wczoraj, a każdy z nich do historii jazzu na swój sposób dopisał obszerny akapit. Z jednej strony Adam Bałdych Quintet z drugiej duet pianisty Joahima Kuhna z wielkim Archiem Sheppem.

Przyznam szczerze, nie spodziewałem się wiele po tym wieczorze. Zespół Adama Bałdycha kilka razy już zawiódł moje oczekiwania, Archie Shepp zresztą także, zwłaszcza kiedy przyjeżdżał śpiewać bluesy i recytować poezje w niezobowiązującym jazzowym emploi. Ostatnie płyty Sheppa jakoś także nie wzbudzały entuzjazmu, więc byłem prawie gotów odłożyć tego muzyka na półkę z artystami, których historia dobiegła końca. Dzisiaj muszę wszelkie zarzuty „odszczekać” i, posypawszy głowę popiołem, przywrócić Sheppowi status legendy, która ostatniego słowa jeszcze nie powiedziała.

Ale po kolei. Najpierw Adam Bałdych. Wiadomo. Skrzypek, którego dostrzeżono już jakiś czas temu i prędziutko pozapraszano na całkiem sporo dużych imprez w kraju i zagranicą. Był czas, kiedy o jego zespole Damage Control było całkiem głośno. Z tamtego zespołu pozostała przyjaźń z pianistą Pawłem Tomaszewskim i dzisiaj Paweł wchodzi w skład nowego kwintetu skrzypka. O tym kwintecie też nie jest cicho, a informacje o sukcesach w Nowym Jorku, oczarowanej publiczności Berlińskiej oraz planowanym kontrakcie z firmą ACT Music Sigiego Locha przydają całości pikanterii i wzmacniają atmosferę ekscytacji, że oto wkracza na światową scenę kolejny „nasz człowiek”.

I właśnie w to nie mogę uwierzyć, a wątpliwości bielski koncert tylko podsycił. Żeby nie było, życzę Adamowi Bałdychowi wyłącznie sukcesów. Życzę mu, aby przyszłość zrekompensowała mu lata spędzone na nauce, ćwiczeniach i wysiłkach by stać się wirtuozem skrzypiec. Warto również, aby jego płyty były dostępne na świecie i publiczność nie tylko Berlina i Nowego Jorku mogła po nie sięgać bez trudu. Nie mniej czuję się bardzo niekomfortowo z jego muzyką. Nie jestem pod wrażeniem tej imponującej techniki gry ponieważ nie służy ona niczemu, co potem skutkowałby ekscytującymi doznaniami estetycznymi i boję się, że przykrywa ona coś bardzo groźnego w muzyce, jak brak umiejętności opowiedzenia dźwiękami jakiejkolwiek historii. To bieg, który wraz z rozwojem utworów zmienia się w pęd, w którym, w moim odczuciu, brakuje już czasu, aby zastanowić się po co jesteśmy na scenie, po co gramy. Chyba, że gramy tylko po to, by olśnić umiejętnościami i zademonstrować techniczne predyspozycje. Szkoda jest tym większa, że Adam otoczył się muzykami, którzy wielokrotnie podczas środowego wieczoru dawali sygnały, że muzykę można potraktować poważniej niż typowe tour de force. Być może to wrażenie nie byłoby tak dojmujące i dokuczliwe, gdyby nie fakt, że kwintet Adama tkwił na scenie sporo ponad dwie godziny. Jak dla mnie o wiele za długo.

 

Skutkiem tego, kiedy Archie Shepp odebrał wręczaną corocznie statuetkę Anioła Jazzu i wspólnie z Joahimem Kuhnem w końcu mógł zagrać, zrobiło się późno. Na tyle późno, że w trakcie obszernego koncertu publiczność tak licznie zgromadzona w klubie Klimat zaczęła najzwyczajniej w świecie wychodzić. A to, prawdę powiedziawszy, był właśnie ten koncert, którego trzeba było wysłuchać w całości. Dla mnie tym bardziej zaskakujący, że, jak wspominałem wyżej, nie miałem nadziei na interesujące zdarzenia. Wypełniły go głównie kompozycje z najnowszej płyty duetu „Wo!Man”. A wśród nich także słynna „Lonely Woman” Ornette’a Colemana, która w koncertowej wersji rozciągnęła się do blisko 20 minut. Zresztą, każda z nich stała się pretekstem do znacznie dłuższej i bardziej rozbudowanej  narracji. I to właśnie było coś magicznego.

Na scenie było dwóch ludzi. Z całą odmiennością swoich muzycznych doświadczeń i rodowodów pokazali, że muzykę jazzową przede wszystkim trzeba opowiedzieć. Trzeba dobrać słowa, ułożyć je w zdania, posłuchać tego, co partner ma do powiedzenia, skomentować to, ewentualnie dodać swój punkt widzenia, ale nie na siłę i nie za wszelką cenę - bo z niektórymi rzeczami można się zgodzić innym zaprzeczyć, niekiedy się podroczyć, kiedy indziej zabrzmieć jednym głosem. Oczywiście i za Joahimem Kuhnem i przede wszystkim Archiem Sheppem stoją całe dekady takiego właśnie podejścia do muzyki, stoi za nimi brzmienie, w którym zaczarowana jest ogromna liczba różnych emocji oraz ekspresja nadająca tym emocjom siłę.

I pewnie w znacznej części miał rację prowadzący koncert Paweł Brodowski mówiąc, że mieliśmy do czynienia z muzyką pełną bólu, krzyku, ale także miłości.

A potem było jeszcze jam session, długie, bardzo długie. Oczywiście bez Joahima Kuhna i tym bardziej Archiego Sheppa. Gdyby nie pora roku to może nawet zaczęłoby świtać, a wśród zmieniających się na scenie muzyków był także… Ambrose Akinmusire, ale to będzie już inna historia.