Koncert Fred Frith Trio w Warszawie, 17 lutego – relacja subiektywna

Autor: 
Anna Początek
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Na początek puenta: to był koncert idealny. Fred Frith jest muzykiem niezawodnym. Jego nowe trio, z Jasonem Hoopesem na basie i Jordanem Glennem na perkusji, lekko i bezwiednie otwiera nam głowy.

Gitara, bas, bębny. Wolna improwizacja. Zgrzyty, ciągi, gitarowe pasaże, pętle na jednej strunie, powtórzone szarpnięcie, perkusja w punkt, lecz dyskretnie towarzysząca, mikroharmonie, polifonia. Drapieżność, spokój, patos. Folk, rock progresywny i muzyka klasyczna. Każdy gatunek, który znacie, i kilka, których nie znacie. To wszystko naraz. Jakby prowadzili rozmowę w dziesięciu językach jednocześnie i bez wysiłku się rozumieli.

Każdy dźwięk zaskakuje, ale każdy jest tam, gdzie trzeba, choć nigdy tam, gdzie się go spodziewasz. W pierwszej chwili atakuje rockową energią. A jednak muzyka osadzona w klasycznej tradycji, w harmoniach, często rozciągniętych w czasie. Ale nie – nigdy nie uwodzi wprost piękną melodią.

Z pozoru prosta. W istocie to naszpikowana szczegółami struktura. Delikatne, ażurowe, cienkie warstwy nachodzą na siebie w  czasie i z precyzją ujawniają dramaturgię utworu. I coś, co najtrudniej opisać: wszystko, co słyszymy, jest interesujące. Nie wiadomo, jak muzycy to robią, ale jest to oczywiste. Po prostu słychać, że ci ludzie eksperymentują w muzyce bez strachu, ściemy, pragnienia kasy, chwały czy nagród, bez miziania się po ego. Z ciekawością materii, z ciekawością ludzi, z energią do zabawy, z wyobraźnią.

Piątkowy koncert był spotkaniem z mądrymi, ciekawymi ludźmi, którzy dużo wiedzą i o rzeczach mówią tak, że dziwimy się, że dopiero teraz je dostrzegamy.  Jednocześnie mówią tak swobodnie i jasno, że i w naszych głowach odległe wątki nagle i niby naturalnie zaczynają do siebie pasować.