Ad Libitum 2016: Szaleńcze poszukiwanie dźwięków
W pierwszym dniu festiwalu Ad Libitum, gdy na kilka godzin przed rozpoczęciem koncertów przechadzałem się po Warszawie, czułem szczególną atmosferę. Atmosferę oczekiwania na muzyczne święto, spotkanie z mistrzami improwizacji, okazję do bycia podrażnionym, zainspirowanym, a może nawet oszołomionym genialną spontanicznością artystów. W kolejce w piekarni licealiści oglądali na smartfonie nagranie koncertu Joëlle Léandre z Fredem Frithem sprzed kilku miesięcy. W jednej ze śródmiejskich bibliotek para emerytowanych nauczycieli wymieniała poglądy na temat dostępnej w internecie pracy doktorskiej „Spontaneous Music: The First Generation British Free Improvisers”. Przez otwarte okno w eleganckim czarnym Mini prowadzonym przez szykowną kobietę w średnim wieku słychać było dźwięki płyty „Kolos” Jorgosa i Antonisa Skoliasów. Te i inne oznaki zdawały się mówić: dziś w Centrum Sztuki Współczesnej rozpoczyna się festiwal, na który czeka Warszawa!
Czy tak rzeczywiście było? Spieszę wyprowadzić z błędu – nie byłem świadkiem żadnego z tych wydarzeń, a bardzo bym chciał. Wyobrażacie sobie Państwo Polskę, w której występy improwizatorów rozpalają uwagę opinii publicznej tak jak informacja o powstaniu kolejnej komisji śledczej czy raport z postępowania w sprawie niedawnej stadionowej burdy? W takim kraju nie żyjemy i pewnie nigdy żyć nie będziemy. Pozostaje cieszyć się tym, co mamy: nielicznymi przyczółkami naprawdę niebanalnego grania, towarzyszami w przeżywaniu muzyki oraz kameralnymi dyskusjami o niezwykłości tego, gdzie improwizatorzy są w stanie nas przenieść. A na tegorocznym Ad Libitum – zdominowanym przez duety – z całą pewnością było co przeżywać i o czym dyskutować.
Dzień 1.
Festiwal otworzyła wokalistka Elma z perkusistą Bartłomiejem Olesiem. Ich premierowy koncert inspirowany był twórczością i myślą średniowiecznej mistyczki Hildegardy z Bingen. Przez cały niemal występ w centrum uwagi sytuował się Oleś, który z wyczuciem i skupioną pasją kreował zarówno perkusyjne impresje free, jak i znakomite transowe czy groove'ujące rytmy. Jego gra była poważna, wydawał się studiować dźwięki. Elma zaś przez dużą część koncertu pozostawała z boku, zarysowując ledwie kontury melodii, oszczędnie komentując grę Olesia. Mając w pamięci jej duet sprzed roku z saksofonistą Albertem Begerem, kiedy to humanistyczny przekaz jej głos zagłuszony został elektronicznymi efektami, z satysfakcją śledziłem jej wycofane i bardziej esencjonalne śpiewanie. Mocna i bogata perkusja Olesia oraz nieraz słabowity, nieregularnie meandrujący głos Elmy, szybujący chwilami w nieprzyjazne – ale ciekawe – wysokie rejestry, tworzyły osobną jakość. Ostatecznie jednak nie najlepsze wrażenie, które wokalistka pozostawiła, ponownie płynęło z trudnego do zaakceptowania użycia przez nią technologii w drugiej części koncertu. Otóż nieumiejętnie zarejestrowany wokalny loop spowodował, że rytm utworu legł w gruzach i Oleś musiał się nagimnastykować, by całość jakkolwiek się prezentowała. Takie błędy, cóż, nie powinny się zdarzać.
Podobnych problemów nie miał working band z prawdziwego zdarzenia, który zagrał po polskim duecie: urodzona w Turcji śpiewaczka Saadet Turkoz i słoweński perkusista Zlatko Kaučič. Ich improwizowany występ był frapujący od początku do końca i spotkał się z bardzo entuzjastyczną reakcją widowni. Turkoz operuje niezwykle eklektyczną formą: od ledwie słyszalnych szumiących odgłosów, przez quasi-recytacje i orientalny śpiew, po atakujące gardłowe krzyki. To artystka o rzadko spotykanej charyzmie, której sceniczny wyraz jest wprost zniewalający. Doskonale współgrała z Kaučičem, który sięgał po najrozmaitsze perkusjonalia aby – ze swojej strony – urozmaicić brzmienie duetu, zaciekawić i kreatywnie dialogować z Turkoz. Oboje poszukiwali dźwięków jedynych, własnych, organicznie wynikających z ich temperamentów. Z tak oryginalną sztuką chciałoby się obcować jak najczęściej.
Z muzyką, która – jak w przypadku Turkoz i Kaučiča – stanowiła nieokiełznany żywioł, mieliśmy również do czynienia w trakcie następnego koncertu. Był to kontrabasowy duet Joëlle Léandre z Bogdanem Mizerskim. Tutaj także zdawało się, że nie ma takich dźwięków, które nie mogłyby wybrzmieć ze sceny: artyści byli naturalni, organicznie zespoleni z całym kreowanym na wiele sposobów muzycznym przekazem. Wzajemnie inspirowali się do budowania sekwencji zamglonych i spokojnych, pstrokatych i humorystycznych, surrealistycznych i szokujących. Szczególnie wart zapamiętania był moment, gdy Léandre zaczęła improwizować głosem, wydając z siebie kolejne sylaby. Wkrótce zaczęły się z nich tworzyć wyrazy i zdania po francusku, znaczeniami których chyba sama artystka była zaskoczona. „Mamy to gdzieś”, „we Francji dzieje się źle”, „to proste”, „to nie jest proste”, „to koniec” – między innymi takie słowa padły. I choć chwilami można było wyczuć, że muzycy nie odpowiadają w pełni swobodnie na pomysły partnera – wszak grali ze sobą po raz pierwszy – to nie ulegało wątpliwości, że wypadli znakomicie.
Na zakończenie tego dnia festiwalu wystąpił duet brytyjskich improwizatorów – pianisty Johna Tilbury'ego i perkusisty Eddiego Prévosta. Ich koncert z kolei, w kontraście do kipiących temperamentem występów poprzedników, przywodził na myśl wyciszoną przestrzeń planetarium. Muzyczny potencjał był rozpostarty niczym nocny nieboskłon, a dźwięki – jak spadające gwiazdy, mknące komety i eksplodujące supernowe – rozbłyskały raz po raz, tworząc enigmatyczny świat minimalistycznej sztuki eksperymentalnej. Tilbury i Prévost niespiesznie eksplorowali organizmy instrumentów, w czym szczególnie kreatywny był perkusista, regularnie zmieniając ustawienie talerzy na kotle i werblu, trąc po nich smyczkiem, uderzając na wiele sposobów. Tilbury grał bardziej lapidarnie, proponując samotne nuty bądź krótkie zapętlone frazy. Na koniec niemal całkowicie oddał inicjatywę Prévostowi, który przez większą część koncertu fascynował swoim badaniem dźwięków, ale w finale był już dosyć wtórny.
Dzień 2.
Występ wokalisty Jorgosa Skoliasa z synem Antonisem grającym na perkusji stanowił jeszcze inne oblicze improwizowania we dwoje. Artyści zaprezentowali materiał z ich najnowszego albumu „Kolos”. Nie brakowało ich muzykowaniu swobody, lecz nie była to swoboda z ducha free. Mieliśmy raczej do czynienia ze swoistym, nieco neurotycznym, scenicznym luzem, który służył wykonaniom kolejnych utworów z płyty. Antonis Skolias, daleki od awangardowej gry, z dobrą energią i funkowym zacięciem akompaniował ojcu. Ten zaś z wyczuciem przekazywał teksty między innymi greckiego poety Kawafisa, operując różnymi barwami głosu, przetwarzając go za pomocą elektroniki bądź uruchamiając zarejestrowane wcześniej partie. Ich występ był najbardziej komunikatywny ze wszystkich tegorocznych, co stanowiło sympatyczną odmianę wobec eksperymentów pozostałych składów.
Ot, choćby kolejnego – czyli duetu performerki i altowiolistki Charlotte Hug z perkusistą Lucasem Nigglim. Ich porywający dialog wskazywał na doskonałe wzajemne wyczucie i wyjątkowej jakości synergię. Tu znowu mogliśmy doświadczyć nieposkromionego poszukiwania dźwięków najrozmaitszych – melodycznych wątków, szmerów i chrzęstów, nieśmiałych stuków, surowych uderzeń, pisków, łkań, podmuchów, oddechów. Były one jednak kreowane przez Hug i Niggliego z tak wyjątkową intensywnością, z tak szaleńczą pasją, że ich występ wydawał się być czymś na granicy seksualnego zbliżenia do utraty tchu. Jeśli miałbym wybrać koncert najbardziej niezwykły z tegorocznej edycji Ad Libitum – bez chwili zawahania wskazałbym właśnie ten.
Festiwal zakończył się występem Warsaw Improvisers Orchestra dowodzonej przez Raya Dickaty'ego z towarzyszeniem nestora awangardy – wokalisty Phila Mintona. Muzyk przez dwa dni prowadził z warszawskim ansamblem warsztaty, których efektem był ów koncert. Dzielił się on na trzy części: w pierwszej Minton dyrygował całym 15-osobowym składem (wśród nich m.in. Jacek Mazurkiewicz na kontrabasie i Olgierd Dokalski na trąbce), w kolejnej wszyscy wykonawcy zgromadzili się bliżej Mintona i – odłożywszy instrumenty – improwizowali głosem pod jego dyktando, by w ostatniej, już z Dickatym jako dyrygentem, wspólnie realizować jego spontaniczny scenariusz. Przy tak dużym zespole nie sposób skupić się na indywidualnej ekspresji czy energii – bardziej adekwatne jest zwrócenie uwagi na proces powstawania muzyki, sposób reakcji na komendy dyrygenta, naturalne szukanie odrębności w wielogłosowym przekazie. Bardzo ciekawie było śledzić te interakcje, dające nieraz oszałamiające efekty w postaci na przykład interesującego eksperymentu z drugiej części – gdzie, zakładam, artyści musieli wyjść z własnej sfery komfortu – czy wspaniałego kolektywnego crescendo w finale pod Dickatym.
*
Ubiegłoroczną edycję Ad Libitum komentowałem na łamach naszego portalu w następujący sposób: „wydarzenie zaoferowało to, czego poszukuje nie tylko miłośnik muzyki improwizowanej, ale świadomy odbiorca sztuki w ogóle: eksperyment, artystyczną odwagę i odrębny język twórców”. W tym roku z przyjemnością powołuję się na te słowa, już czekając na kolejną odsłonę festiwalu.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.