Tonight at Noon... Three or Four Shades of Love
No i mamy sytuację, w której bardzo dobrej płycie nie zostanie poświęcone wiele miejsca.. Dzieje się tak, ponieważ żal nasycać tekst komunałami w stylu interesująca robota aranżerska, ciekawe prowadzenie głosów, wysokiej próby wykonawstwo, zapierające dech improwizacje czy sakramencko rozswingowana sekcja rytmiczna.
Wszystko to jest stałym elementem działań najsłynniejszego i najbardziej utytułowanego bigbandu świata. Czy więc warto zwracać uwagę na tę płytę, czy też wystarczy zdawkowo zanotować jej pojawienie się na rynku? Osobiście optuje za drugim rozwiązaniem, nawet pomimo tego, że w czterech utworach gra Mingus Orchestra (inny skład instrumentalny wzbogacony również gitarzystą Adamem Rogersem), a nie klasyczny Mingus Big Band i w dwóch kompozycjach głosu użyczają Elvis Costello i zwyczajowo grający na puzonach Frank Kumba Lacy.
Choć osobiście nie jestem do końca przekonany, czy te zabiegi przydały płycie jakości, to jednak skłamałbym pisząc, że drastycznie ją obniżyły. Po prostu lepiej czuję się, kiedy zamiast ballad otrzymuję dynamiczny set porywających mingusowskich perełek zagranych przez czternastoosobowy prawdziwy big band. Na otarcie łez, wszystkich podobnie odczuwających dodam tylko, że płytę zamyka bardzo dawno nie nagrywana, a przecież jedna z najwspanialszych kompozycji Mingusa "Black and the Sinner Lady". Za to można wiele wybaczyć.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.