Lightning Over Water
Ken Vandermark i Paal Nilssen-Love są trochę jak stare dobre małżeństwo. Pracują ze sobą w różnych konstelacjach już tak długo i znają się tak doskonale, że jeden drugiego nie jest już chyba w stanie niczym muzycznie zaskoczyć – a mimo to wciąż się sobą nie znudzili. Najcelniej bodaj świadczy o tym ich długoletnia działalność w duecie, w przypadku której trudniej niż gdzie indziej o częste urozmaicenia czy też nowe inspiracje. A jednak – chociaż od zestawienia Vandermark/Nilssen-Love panowie robią sobie coraz dłuższe przerwy, to na zawieszenie tej formuły na razie się nie zanosi. Duet właśnie dał o sobie znać nowym wydawnictwem.
Lightning Over Water nie jest co prawda płytą w tradycyjnym rozumieniu nową - zawiera bowiem zapis koncertów które odbyły się w październiku roku 2011. Niemniej, co jest sprawą dużo większej wagi – a zyskuje na znaczeniu zwłaszcza w kontekście płaskiego, niewyrazistego albumu Letter To A Stranger sprzed dwóch lat - duet tym razem został uchwycony w bardzo dobrej formie. Co o tym przesądziło, cóż – na muzykę improwizowaną wpływa wiele czynników. Nie ma potrzeby po raz n-ty pisać o doświadczeniu, umiejętnościach i klasie muzyków. Nie bez znaczenia była pewnie dyspozycja dnia oraz fakt, że występ odbył się w Małym Domu Kultury w Poznaniu – mieście od lat związanym ze sceną free. Sęk w tym, że Lightning Over Water jest płytą soczystą, rozmaitą, płytą o pełnym brzmieniu i zawierającą wszystkie cechy, których po duecie Ken Vandermark / Paal Nilssen-Love mamy prawo oczekiwać.
Panowie grają tu na dużym rozluźnieniu. Mają do gry wyraźną ochotę, dają sobie na to granie czas - i wykorzystują go w stu procentach. Muzyka na Lightning Over Water nie jest odkrywana po kawałku, od początku otrzymujemy sam jej miąższ. Idzie do przodu zdecydowanie, nie oglądając się za siebie, a przy tym jest wielobarwna. Kreatywny wir nie pozwala muzykom pozostawić zakończonej formy – to co udaje się w trakcie gry zbudować ulega szybkiemu rozczłonkowaniu oraz nieustannej przebudowie i/lub dekonstrukcji. Forma drażni (lub uwodzi) zapalczywością Nilssena-Love, który obok standardowej plątaniny swobodnych rytmów i szmerów serwuje sporą dawkę rozpędzonego do czerwoności beatu, a także nader często zahacza o swing (jego solówki w A Storm Of Images nie powstydziłby się sam Buddy Rich) i starego rock n' rolla. Ujmuje też wielotonowość i sprawność Vandermarka, potrafiącego np. z brötzmannowskiej sax-tortury płynnie przejść w ciepły sound tenorowych old-timerów (końcówka The Table That Exploded & Face Value).
Muzycy umiejętnie operują zmianami nastrojów i tempa oraz wciągają słuchacza narracją, choć to przecież lektura dość długa, bo trwająca z górą półtorej godziny. Trudno jednak o tego typu klęskę urodzaju mieć pretensję. A że dodatkowo płyta jest introligatorską i edytorską perełką, to być może właśnie dla niej warto wreszcie odkurzyć stare adaptery?
1. Farewell To Language; 2. The Table That Exploded & Face Value; 3. A Storm Of Images; 4. Five Against The House; 5. Wrong Number; 6. Through The Breakers.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.