Friendship
Każdy miłośnik jazzu ma swój własny panteon zapełniony niepowtarzalnym zestawem gwiazd (choć na pewno niektóre nazwiska pojawiają się częściej niż inne). W moim prywatnym, subiektywnym do przesady Klubie Największych Max Roach ma swoje stałe, z dawna zasiedziałe miejsce. Czy to ze względu na granie z Charlie Parkerem, czy współpracę z Milesem Davisem, czy niebiański kwintet z nieodżałowanej pamięci Cliffordem Brownem – nie umiałbym jednoznacznie powiedzieć.
Równie dobrze może się to brać stąd, że w ogóle mam nabożny szacunek dla jazzowych perkusistów? Jaki by to nie był powód ucieszyłem się bardzo na wieść, że posłucham sobie jak gra już niemal 80 letni muzyk. Tym bardziej, że miał mu towarzyszyć nie mniej zasłużony Clark Terry, zaś projekt nosił piękny i prosty tytuł „Friendship”.
Niestety, na płycie owej przyjaźni w graniu, która przecież od zawsze wyróżniała jazz pośród bardziej egoistycznych stylów czy gatunków, na moje ucho aż tak bardzo nie słychać. Po pierwszych utworach granych wspólnie (z towarzyszeniem sekcji Don Friedman, fortepian oraz Marcus McLaurine, kontrabas), takich jak „Let’s Cool One” Monka czy „But Beautiful” Van Heusena, następuje wysyp utworów granych solo. Trzy i pół minuty Maxa Roacha saute w „Lil Max” to oczywiście świetny dowód na istnienie iskry bożej w sercu i kończynach wiekowego perkusisty.
Klasyk klasyków, jakim bez dwóch zdań jest standard „When I Fall In Love” zagrany przez samotnego Clarka Terry’ego brzmi oczywiście niezwykle pięknie i rozrzewniająco. Identycznie jest z nie mniej pomnikowym „The Nearness Of You”, także z solowym tylko i wyłącznie Terrym, który to utwór zamyka całą płytę. Przez czas jakiś starałem się dociec czemu miały służyć te zabiegi, lecz poniosłem klęskę sromotną i zakończyć mogę tylko zdaniem, że jakże często niezbadane są wyroki producenckie. Była szansa na concept album, a zostało tylko przypomnienie jak dziś grają najwięksi jazzu. No, dobrze, aż przypomnienie.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.