The Celestial Squid
Co może wyniknąć ze spotkania wielkich gitarzystów? To zależy jakich gitarzystów. W przypadku herosów z pola rockowo-metalowego wymiatania może się to zakończyć katastrofą, taką jak projekt G3. Jeśli chodzi o legendy improwizacji i awangardy, tu o efekty można być spokojnym. Nie inaczej jest w przypadku spotkania Raya Russella i Henry’ego Kaisera.
Ray Russel, rocznik 1947, Anglia. Chociaż brał udział w dziesiątkach sesji nagraniowych płyt reprezentujący cały wachlarz różnorodnych gatunków, fani jazzu powinni go jednak znać przede wszystkim jako bezkompromisowego renegata gitary. Jego albumy z końca lat 60. i początku 70., takie jak „Dragon Hill” czy „Secret Asylum”, zdecydowanie wyróżniały się swoją awangardowością na tle i tak zwariowanej, brytyjskiej sceny.
Henry Kaiser, rocznik 1952, Stany Zjednoczone. Swoje pierwsze nagrania zaczął niemal 10 lat później, niż Russell. Nie przeszkodziło mu to jednak szybko wskoczyć do awangardowej ekstraklasy, grając z Johnem Zornem, Fredem Frithem czy Toshinori Kondą. Nie poprzestał zresztą tylko na takich eksperymentach, potrafił zaszyć się na Madagaskarze czy w Norwegii, aby tam szukać bezpośrednich inspiracji. Nie miał też oporów, by wraz z Wadadą Leo Smithem odtworzyć nie tylko utwory Milesa Davisa, ale i całą atmosferę, jaka towarzyszyła w czasie „najbardziej elektrycznego” okresu trębacza.
Jedni mogli o spotkaniu muzyków od dawna marzyć, inni w ogóle o ich istnieniu zapomnieć. Ja nie należę ani do zaskoczonych, ani spragnionych – raczej zwabionych magią dwu nazwisk. I magiczną okładką z „Niebiańską kałamarnicą”, która dopiero za drugim rzutem oka objawiła się bardziej, jako żartobliwy rysunek. Ale wydane na łamach Cuneiform nagranie żartem zdecydowanie nie jest.
Nie będę ukrywał, że spodziewałem się dużej ilości gitarowego jazgotu, niemożliwego do strawienia noise, bezlitosnego szarpania strun i kręcenia potencjometrami od dziesiątek podłączonych do pudła efektów. A tymczasem słucham płyty zaskakująco… zespołowej. Russella i Kaisera jest co prawda na „The Celestial Squid” sporo, ale w dużej mierze obaj artyści zajmują się tworzeniem tła, rzucaniem tu i ówdzie pasaży, akordów, przetworzonych dźwięków. Najbardziej dominującym instrumentem jest jednak saksofon. Na szczęście cała wymieniona nad recenzją czwórka nie gra w jednym momencie, ale i tak wybija się na pierwszy plan. Gitara za to początkowo jakby zboku, trochę w zastępstwie syntezatorów, trochę czysto solowo. Taka koncepcja byłaby dla mnie na dłuższą metę zawodem – na szczęście w drugiej połowie pojawia się już znacznie więcej szaleństwa.
Szaleństwo szaleństwem, to co jednak równie ważne, to świetne kompozycje i dopracowanie materiału. Nie ma on koncertowej surowości, której odczuwam od dawna wielki przesyt. Dominuje rozmach, rozbudowanie, kontrolowane poplątanie. Znakomicie wybrzmiewa wyjątkowo „tłusty” bas oraz dwie perkusje, zagęszczające przestrzeń, ale nietłumiące żadnego z instrumentów. I chociaż po kilku utworach doskwiera mu zbyt oniryczny klimat, zdecydowanie bardziej wolę tak przygotowaną i porozkładaną muzykę, niż kolejną sesję pełną bezcelowych, skrajnych popisów.
1. guKTen LIMPo; 2. In Another Life; 3. The Celestial Squid; 4. The Enumeration; 5. Victims; 6. Disinterested Bystander; 7. Disinterested Bystander;
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.