Cosmos Nucleus
Droga większości muzyków spiritual-jazzowych prowadziła od bezkompromisowych składów i awangardowej ekspresji po łagodną mieszankę z soulem, r’n’b czy wręcz regularnym funkiem! Ciekawe, czy John Coltrane poszedłby tą drogą? Większość muzyków na nim wychowanych uległa w końcu wpływom bardziej skocznego oblicza jazzu. Z różnym skutkiem.
I nie ma w tym oczywiście nic złego. Po pierwsze – nie można odmówić dobremu muzykowi szansy na nagranie przeboju, bo samą muzyką ambitną ciężko się najeść. Po drugie – dochodzą tu jeszcze kwestie kulturowe. Rytmiczna muzyka to przecież korzeń całej muzyki czarnoskórych mieszkańców USA. Miles Davis wspomina przez mgłę knajpy „honky tonk” z dzieciństwa i muzykę, którą określa mianem funku. Nic dziwnego, że to wszystko wróciło na jednej fali z kolorowymi, afrykańskimi ciuchami, Sly’em Stonem i ogólnym poszukiwaniem tożsamości w nie zawsze jednak nieprzyjaznej Ameryce.
Stąd też nie dziwi, że Carlos Garnett coraz bardziej oddalał się od chropowatości free i zmierza w stronę bardziej soulowych, przystępnych rejonów. Ale dobrego muzyka poznaje się po tym, że taką przemianę potrafi przejść z klasą. Garnett był w końcu w 1976 roku, kiedy nagrywał „Cosmos Nucleus”, młodym kolesiem, który zapewne doskonale rozumiał współczesną muzykę. Zresztą już na poprzednich, opisywanych przeze mnie albumach („Black Love”, „Journey To Enlightement”) było to słychać.
Wyprawa do „jądra kosmosu” zaczyna się od kawałka w takim stylu, jakby połączyć Grovera Washingtona zmieszanego z Gato Barbierim. „Saxy” ma latynoski, funkujący podkład i niebanalną linię basu, ale jest przy tym miękki jak masło, a Garnettowi towarzyszy subtelnie grająca sekcja dęta. Tytułowe „Cosmos Nucleus” to mroczna, spowolniona samba, w latach 70. bardzo popularny motyw – idealny do rozciągnięcia na kilkanaście minut i wejście w klimaty, które po paru sekundach brzmią jak nieziemsko natchnione. Nie inaczej jest tu, ale Garnett wykazuje się świetnym smakiem fajnie rozkładając partie dęciaków i wrzucając w tło Fender Rhodesa.
Kontynuacja tego lekkiego stylu ma kulminację w postaci „Wise Old Man” – zawadiackiego kawałka mocno ocierającego się o reggae, a wrażenie to potęguje niemal jamajski styl śpiewu i filozoficzny tekst. Śpiewany kierunek kontynuuje „Mystery of Ages” – spiritual-jazzowa jazda na rhyhtm’n’bluesowym podkładzie. To też pierwszy kawałek, w którym lider odpuszcza sobie solówkę, pozostawiając miejsce wyłącznie na impro puzonisty. Carlos nadrabia to szybko balladą „Kafira”, mocno zbliżoną do coltrane’owskiej Naimy, gdzie dmucha w saks niemal cały czas. Album kończy 8-minutowy kawałek, który jest w zasadzie powrotem do lat 60. - z big-bandową oprawą i bardzoklasycznymi, opanowanymi solówkami… a jednak wpisuje się ładnie w kosmiczną myśl, która gdzieś, raz środkiem, raz skrajem, przemyka przez cały ten album w poszukiwaniu swojego astralnego jądra.
1. Saxy; 2. Cosmos Nucleus; 3. Wise Old Man; 4. Mystery of Ages; 5. Kafira; 6. Bed-Stuy Blues
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.