Steve Coleman Reflex - wszyscy są rytmem, wszyscy harmonią, wszyscy improwizacją
Kto jest dziś największym, albo najbardziej twórczym muzykiem amerykańskiej sceny zapytano nie dawno Cassandrę WiIlson. Bez wahania odrzekła Steve Coleman, dodając, że nie jest o nim tak głośno jak było przed laty, ale to geniusz, a jego muzyka jest wielka.
Ale też i wielkość muzyki Steve’a Coleman nie jest wcale dziś tak bardzo łatwa do skonstatowania. Przed laty, kiedy rewolucjonizował jazzowy świat swoim M-Basem było prościej, głównie dlatego, że Coleman zaproponował muzykę niewiarygodnie efektowną, będącą syntezą „czarnej” wrażliwości, dynamiczną, mocną, rytmicznie bardzo dosadną, a jednocześnie ogromnie zaawansowaną, na tej rytmicznej kanwie osadził solistów, którzy przy wspaniałej znajomości tradycji potrafili najczęściej z bardzo dobrym skutkiem tę tradycję sfotografować po nowemu, tak, że w koncepcji mogli mieścić się także raperzy, DJ’e. Nikt tak wówczas nie myślał, nikt nie potrafił w publiczność wymierzyć tak zniewalającego ciosu. Ruch M-Base jednak z czasem zaczęli opuszczać nawet najpierwsi towarzysze broni Colemana, aż ten w końcu został sam.
Po latach ma nowy zespół. W jego otoczeniu są inni muzycy, znacznie od niego młodsi. O niektórych, jak o pianiście Davidzie Virellesie mówi się coraz głośniej, że są najciekawszymi pianistami dzisiejszej młodej sceny nowojorskiej. Marcus Gilmore – perkusista – także budzi podziw i publiczności i dziennikarzy jazzwych. Z nimi akurat przyjechał do Warszawy, ale ta grupa jest większa. Na zakończenie wtorkowego koncertu wymienił ich wszystkich, a więc Jen Shyu, Johnatana Finallysona, Tyshawna Soreya.
Z tą nową ekipą, trochę już znaną pewnie czytelnikom Jazzarium .pl choćby z recenzji płyt czy podcastów, Coleman podjął dalszą muzyczną podróż, która uczyniła jego muzykę inną niż przed laty. Jakby spróbować opisać ją lapidarnie i może porównać do tej dawniejszej to choć jest w idei podobna, to jednak znacznie oszczędniejsza, jakby poddana procesowi rafinacji. Wydaje mi się również jeszcze mocniej osadzona w ramach kompozycji, ale także znacznie wprawniej wymyślona i przez to już samo tworzy szerszy horyzont dla improwizatorów. Gdzieś tak podskórnie jawi mi się jako bardzo szczęśliwe pogodzenie kompozycji i improwizacji. Obydwie dziedziny przenikają się wzajemnie i tworzą odrębny świat. Wszyscy są rytmem, wszyscy harmonią, wszyscy improwizacją i choć patronuje im Steve Coleman to są też jednorodnym tu akurat trójgłowym organizmem żyjącym w własnym rytmem, we własnym czasie i przestrzeni.
Dziś muzyka Steve’a Colemana stała się wyczyszczona z wszelkich nieważnych myśli. Stała się w moim odczuciu skondensowana i nasycona i jako taka wymagająca skupienia, albo jeśli nie skupienia, to przynajmniej poddania się jej intensywnej wewnętrznej złożonej pulsacji.
Tak to zdecydowanie nie rewolucja w świecie muzyki, ale jednak ogromna płynna zmiana w Colemanowskiej drodze muzycznej. Nie wiem gdzie może ona go doprowadzić, ale słowa, które wypowiedziała o nim Cassandra Wilson, wydają się bardzo trafione.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.