Steve Coleman Reflex - wszyscy są rytmem, wszyscy harmonią, wszyscy improwizacją

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Kto jest dziś największym, albo najbardziej twórczym muzykiem amerykańskiej sceny zapytano nie dawno Cassandrę WiIlson. Bez wahania odrzekła Steve Coleman, dodając, że nie jest o nim tak głośno jak było przed laty, ale to geniusz, a jego muzyka jest wielka.

Ale też i wielkość muzyki Steve’a Coleman nie jest wcale dziś tak bardzo łatwa do skonstatowania. Przed laty, kiedy rewolucjonizował jazzowy świat swoim M-Basem było prościej, głównie dlatego, że Coleman zaproponował muzykę niewiarygodnie efektowną, będącą syntezą „czarnej” wrażliwości, dynamiczną, mocną, rytmicznie bardzo dosadną, a jednocześnie ogromnie zaawansowaną, na tej rytmicznej kanwie osadził solistów, którzy przy wspaniałej znajomości tradycji potrafili najczęściej z bardzo dobrym skutkiem tę tradycję sfotografować po nowemu, tak, że w koncepcji mogli mieścić się także raperzy, DJ’e. Nikt tak wówczas nie myślał, nikt nie potrafił w publiczność wymierzyć tak zniewalającego ciosu. Ruch M-Base jednak z czasem zaczęli opuszczać nawet najpierwsi towarzysze broni Colemana, aż ten w końcu został sam.

Po latach ma nowy zespół. W jego otoczeniu są inni muzycy, znacznie od niego młodsi. O niektórych, jak o pianiście Davidzie Virellesie mówi się coraz głośniej, że są najciekawszymi pianistami dzisiejszej młodej sceny nowojorskiej. Marcus Gilmore – perkusista – także budzi podziw i publiczności i dziennikarzy jazzwych. Z nimi akurat przyjechał do Warszawy, ale ta grupa jest większa. Na zakończenie wtorkowego koncertu wymienił ich wszystkich, a więc Jen Shyu, Johnatana Finallysona, Tyshawna Soreya. 

Z tą nową ekipą, trochę już znaną pewnie czytelnikom Jazzarium .pl choćby z recenzji płyt czy podcastów, Coleman podjął dalszą muzyczną podróż, która uczyniła jego muzykę inną niż przed laty. Jakby spróbować opisać ją lapidarnie i może porównać do tej dawniejszej to choć jest w idei podobna, to jednak znacznie oszczędniejsza, jakby poddana procesowi rafinacji. Wydaje mi się  również jeszcze mocniej osadzona w ramach kompozycji, ale także znacznie wprawniej wymyślona i przez to już samo tworzy szerszy horyzont dla improwizatorów. Gdzieś tak podskórnie jawi mi się jako bardzo szczęśliwe pogodzenie kompozycji i improwizacji. Obydwie dziedziny przenikają się wzajemnie i tworzą odrębny świat. Wszyscy są rytmem, wszyscy harmonią, wszyscy improwizacją i choć patronuje im Steve Coleman to są też jednorodnym tu akurat trójgłowym organizmem żyjącym w własnym rytmem, we własnym czasie i przestrzeni.

Dziś muzyka Steve’a Colemana stała się wyczyszczona z wszelkich nieważnych myśli. Stała się w moim odczuciu skondensowana i nasycona i jako taka wymagająca skupienia, albo jeśli nie skupienia, to przynajmniej poddania się jej intensywnej wewnętrznej złożonej pulsacji.

Tak to zdecydowanie nie rewolucja w świecie muzyki, ale jednak ogromna płynna zmiana w Colemanowskiej drodze muzycznej. Nie wiem gdzie może ona go doprowadzić, ale słowa, które wypowiedziała o nim Cassandra Wilson, wydają się bardzo trafione.