To nie jest wielkie zaskoczenie. David Lynch, jako reżyser, do dźwięku i muzyki w swoich filmach przywiązuje równie wiele uwagi, co do obrazu. W swym ostatnim filmie - Insland Empire sam stanął nawet za kamerą i partyturą. (W swoim czasie reżyser postanowił nawet sam zająć się prognozowaniem pogody) Duet z kompozytorem Angelo Badalamentim już przeszedł do historii kina - jak Fellini i Nino Rota. Kino Lyncha to temat na kilka regałów z książkami - a muzyka? O tym możemy przekonać się sami, na tydzień przed sklepową premierą albumu "Crazy Clown Time".
Trudno więc nazywać Lyncha debiutantem. Niektórzy pamiętają jego udział w sesji "Dark Night of the Soul" jako wokalisty, obok Danger Mouse i Sparklehorse. Wcześniej miał też krótki romans z muzyką industrialną. Słychać ja z resztą i na "Crazy Clown Time" - Lynchowski tytuł, nieprawdaż? Wpływów jest tu oczywiście więcej, choć słowo to wydaje się nie adekwatne. Lynch jest bez wątpienia jednym ze świętych wariatów naszych czasów. W przemyśle muzycznym nie pojawia się raczej z potrzeby ekonomicznej czy prestiżowej. Przez lata nasiąkał wszystkimi nieoczywistościami tego świata. Najwyraźniej dojrzał do tego by ująć to w album muzyczny.
Płyta to powstawała w studio Lyncha przy Mulholand Drive.