Tomek Gadecki i Marcin Bożek albo Olbrzym i Kurdupel - tak naprawdę to co gramy to to współczesny folklor polski.

Autor: 
Piotr Rudnicki
Autor zdjęcia: 
mat. prasowe

Podczas naszej pierwszej rozmowy, która odbyła się świeżo po wydaniu poprzedniego albumu „Six Philosophical Games” określaliście swoją muzykę jako „emo improv”. Czy teraz, po upływie kilku lat i kolejnej płycie na koncie nazwa ta pozostaje aktualna?

Marcin Bożek: Terminemo improv” był moim pomysłem. Wciąż jestem przekonany, że to, co robimy, to właśnie przekładanie emocji na muzykę. To nie jest zabawa z jednym rytmem, jedną melodyjką czy rozciąganiem jakiegoś pomysłu w nieskończoność. Nasza muzyka jest różnorodna i bardzo żywa – ona cały czas pracuje. Nie chodzi tu o to, aby nazwać jakiś gatunek i robić karierę udając że jest się w czymś prekursorem – po prostu do tej muzyki nie pasowało mi żadne inne określenie, chociaż można to też nazwać improv, free improv czy kto jak chce.

Tomek Gadecki: Połączenie emocji i improwizacji...

Marcin Bożek: Właśnie - więc ja cały czas uważam tak samo, choć Tomek od początku nie był do tego określenia przekonany i wielokrotnie podkreślał, że nie tworzymy nic nowego tylko zwyczajnie „gramy siebie” - a dla mnie to „siebie” to jest właśnie to, czyli emo improv.

Patrząc choćby na sam tytuł nowej płyty - „Work” wnieść można, że takie przekładanie emocji na język muzyczny wymaga sporego wysiłku...

Tomek Gadecki: Akurat jeśli chodzi o tytuł płyty, to mógł on brzmieć zdecydowanie bardziej wesoło, ale po dłuższej pracy nad tą kwestią wyszło nam „Work”. A że zgodziło się to z faktem, iż przez ostatnie dwa lata robiliśmy sobie we dwójkę regularne warsztaty muzyczne, stwierdziliśmy, że może czas na jakiś poważniejszy tytuł. Stąd właśnie „Work”.    

Marcin Bożek: Trochę irytujące jest podejście niektórych ludzi, którzy uważają, że traktujemy naszą muzykę niepoważnie tylko dlatego, że taka jest nazwa zespołu czy też utworów. Mieliśmy dużo pomysłów, bo było dużo przygód związanych z tym koncertem [płyta została nagrana live w krakowskiej Alchemii – przyp.red.] – ale chyba każdy grający zna takie sytuacje, że nie wszystko jest zapięte na ostatni guzik czy to właśnie, że nie traktuje się Ciebie poważnie. Mieliśmy ochotę pojechać grubo, pokazać jak artyści którzy grają wyłącznie siebie, nie mają doświadczenia, tysiąca wywiadów czy stu płyt na koncie są traktowani ale z drugiej strony przeżywa to każdy – więc nie ma sensu narzekać, trzeba zacisnąć zęby i robić swoje.

Odpowiadając na pytanie, jak się ma ten tytuł do przekładania emocji: nasze warsztaty polegają na przykład na tym, że grając szukamy momentu do zatrzymania się – jedna taka eksploracja trwa powiedzmy dziesięć - piętnaście minut i czasem przepracowuje się ją przez dwa lata po pięć prób w tygodniu. Dróg wspólnego grania muzyki improwizowanej jest wiele: można grać razem, przeciwko sobie, wsłuchiwać się w siebie bądź na odwrót – usiłując się wzajemnie nie słuchać. Te drogi się powtarza i trzeba je przejść. A jeśli ktoś nagrywa płytę, na której idzie tylko jedną spośród tych ścieżek, to to słychać i jest to zwyczajnie nudne. Ta improwizatorska praca jest potrzebna bo pomaga i otwiera, a poszukiwanie musi być wyjściem – permanentnym wzajemnym zaskoczeniem. Jeśli jakiś zespół emanuje tsunami dźwięków gdzie coś tam niby zaskakuje ale tak naprawdę jest proste i banalne - bo nie jest przepracowane -  to takich rzeczy nie da się słuchać.

Ja natomiast lubię grać z Tomkiem, bo jeśli mamy coś już przepracowane, my wiemy o tym i już tam nie wchodzimy. Nie gramy ustalonych, przerobionych już rzeczy bo nie mamy z tego ani przyjemności ani na to ochoty. Wychodzimy na czysto, walimy otwarcie i dopiero wówczas jest to inspirujące i przyjemne. Oczywiście kwestia jest bardzo niewymierna, bo może jest tak, że czasami słyszymy to tylko my - ale tak już jest z muzyką improwizowaną. Zdarza się że kompletny laik wychodzi, zagra i jest tak inspirujący i otwarty, że to mimo wszystko jest cudowne. My mamy jednak absolutny komfort muzykowania i to jest nieocenione.

Fakt, że spotkały się dwie osoby i tyle lat nad czymś pracują wynosi nas na zupełnie inny poziom patrzenia na improwizację: bo jak wskakujemy w to morze i mamy i kuter, i wędki do łowienia ryb, mamy zapas słodkiej wody... wszystko mamy. A możemy jeszcze z tego kutra wyskoczyć, bo mamy łódkę, mamy wiosła, i możemy powiosłować...

Tomek Gadecki: Motorówkę... (śmiech)

Marcin Bożek: Tak! Motorówkę, silnik... Cały pakiet. Niektóre rzeczy, które mogą się przydać wieczorami...I to są właśnie te wszystkie klocki, które się przerabia i to powoduje że człowiek się otwiera. Można to różnie ujmować i nie każdy może zrozumieć, że tak jest, ale zapraszam do tej intensywnej pracy, bo pod tym względem z improwizacją jest dokładnie tak samo jak z każdym innym gatunkiem muzycznym.                 

Z jednej strony wypracowaliście więc mnogość narzędzi, z drugiej jako Olbrzym i Kurdupel konsekwentnie trzymacie się formuły gitara basowa – saksofon tenorowy. Nie ciągnie was do rozszerzenia instrumentarium?

Tomek Gadecki: Ja stale staram się raczej  rozszerzać możliwości wydobywania dźwięków na swoim instrumencie – i ciągle jestem zaskakiwany tym, co jeszcze można zrobić. W momencie popełnienia jakiegoś kiksu czy błędu staram się taki kiks opanować, żeby następnie zrobić go wtedy, kiedy chcę. I dużo jest jeszcze do odkrycia. Mam dwa instrumenty: tenor i baryton (czasami na koncertach gram jeszcze na małym fleciku) i na więcej zwyczajnie nie starcza mi czasu. Być może jest to kwestia mojego idealistycznego podejścia, na przykład jakbym zaczął grać na sopranie to chciałbym, żeby zagranie czegoś co sobie wymyślę nie sprawiało mi żadnego problemu technicznego – a takie opanowanie instrumentu wymaga długiego czasu na ćwiczeniach. Barytonu z racji jego gabarytów nie wożę na koncerty, ale na próbach zdarzało nam się zagrać w takim zestawieniu.

Marcin Bożek: Zagrałeś na nim fragment podczas koncertu z orkiestrą... Nie, nie ma tutaj co rozszerzać – każdy z tych instrumentów ma jeszcze dużo do zaoferowania i do odkrywania. Uwielbiam swój bas i czasami kuszę się o jakąś preparację ręcznikiem albo klamerką, bo lubię jak jest dużo i głośno, poza tym generuje to różne dodatkowe przestrzenie. Jeśli przyjdzie taki moment, że uznam, iż mój instrument zupełnie mnie już nie inspiruje, że wszystko już na nim wystukałem, wytrzeszczałem i wydrapałem i nie mam już go jak uderzyć, ani co z nim zrobić, aby mnie czymś jeszcze natchnął – wtedy może przyjdzie czas na jakąś elektronikę, ale jeśli chodzi o inny instrument to nie czuł bym się kompetentny.

Nawet w kwestii kontrabasu? Pamiętam, kiedy Mazzoll zrobił Ci zabawny przytyk w tym temacie...      

Marcin Bożek: Taaak... On powiedział, że trzeba być zdeterminowanym, żeby przy moim wykształceniu zostać przy takim instrumencie. (śmiech) Ja uwielbiam kontrabas i w swoim pierwszym zespole jazzowym, przed studiami jeszcze, w Jastrzębiu Zdroju na Śląsku, grałem na kontrabasie. Wypożyczałem instrument ze szkoły muzycznej i nie dało rady w ogóle na tym grać, szarpałem się z nim, ćwiczyłem, ale poddałem się w końcu... Gdybym teraz dostał dobry instrument, zagrałbym na jam session, albo na jakimś prostym spektaklu w teatrze muzycznym gdzie jest tylko pryma i kwinta, ale przy moim natłoku pracy nie miałbym czasu, aby nadrobić braki w stosunku do kogoś kto na przykład skończył szkołę muzyczną i studia klasyczne w klasie kontrabasu. Tacy ludzie mają świetne zaplecze i świetną technikę, by eksplorować inne przestrzenie, jeśli tylko ktoś się w tym czuje i to ma, ale ja, choć swoją odwagą i inwencją mógłbym coś tam może odkryć, czułbym się nieswojo nie wiedząc na przykład gdzie jest Fis...(śmiech)

Trzymacie się więc ściśle konkretnego instrumentarium, ale projektów macie dużo więcej, aniżeli tylko Olbrzym i Kurdupel. Ty za chwilę wydajesz płytę solową...

Marcin Bożek: Tak - premiera jest bodajże 26 czerwca. Ale moje solowe granie zaczęło się jeszcze na Śląsku, zanim poznałem Tomka. Ja bardzo lubię grać solo, bo grając solo nie jestem ograniczany czyjąś inwencją, ani reagowaniem na czyjąś inwencję. Jestem tylko ja i nie interesuje mnie nic poza własnym wnętrzem. Nie interesuje mnie czy to się komuś podoba czy nie, czy to ma oddech czy nie ma oddechu, czy to jest ładne czy brzydkie – po prostu mam potrzebę wyrzucania z siebie dźwięków w taki a nie inny sposób. Mam sporo solowego materiału, akurat ten który zdecydowałem się wydać powstał rok temu. Co do innych projektów – z racji wykonanej pracy, o której już mówiliśmy dobrze mi się gra z Tomkiem, ale w innych sytuacjach czy też innych zderzeniach do których mnie zaprasza (a pomysłów ma sporo) nie czuję się już tak swobodnie – czuję dyskomfort. Bywa, że zamiast grać wolę siedzieć i słuchać. Może wynika to z mojego braku otwartości na innych muzyków, a może zupełnie z czegoś innego – z drugiej strony materiał, który powstaje w wyniku takich spotkań Olbrzyma i Kurdupla z innymi muzykami jest bardzo interesujący i efekt, który się słyszy po długim od nagrania czasie jest zupełnie niewspółmierny do tego, jak się tam wtedy czułem (tak było w przypadku koncertu z Keirem Neuringerem i Rafałem Mazurem). Podczas improwizacji lubię jednak czuć się zupełnie naturalnie i swobodnie, gdy nic mnie z bycia w muzyce nie wyrywa. Rafał Mazur z kolei ma taką na przykład filozofię grania, że ma odwagę i tego dyskomfortu nie czuje – i to uważam, jest piękne. Tomek również to uwielbia i chętnie o tym opowie, a ja uważam że to go rozwija i dzięki jego otwartości nasz zespół jest tu a nie gdzie indziej... (śmiech)

Koniecznie! I opowiedz o projekcie Sambar, z którym jesteś teraz w połowie trasy...

Tomek Gadecki: W porządku. Ja z kolei myślę, że muzyce potrzebny jest brak komfortu. Że kolizyjność podejścia do muzyki może stworzyć zupełnie nową płaszczyznę porozumienia. I dlatego też łatwo odnajduję się w sytuacji podobnego konfliktu.  

Z Pauliną [Owczarek - przyp.red] spotkaliśmy się dwa lata temu i nie pamiętam już dokładnie, kto z nas zaproponował, żebyśmy razem coś nagrali na dwa barytony. Mam już za sobą podobne doświadczenia – grałem kiedyś w barytonowym trio. A Paulina jest bardzo otwartą osobą, wysłała mi rzeczy, których lubi słuchać, spotkaliśmy się i nagraliśmy tę płytę, która niedawno została wydana. Z Pauliną gra się zupełnie inaczej niż z Marcinem – istnieje ta konfliktowość i nieprzepracowanie, ale obdarzamy się też zaufaniem, które jest bardzo ważne w muzyce. Bardzo mi się te koncerty podobają i są dla mnie jakimś rozwojem. Kiedyś przyjąłem sobie taką zasadę życiową, że będę miał postawę uczenia się. Stąd też bardzo często proponuję różnym ludziom granie, po to, żeby grać: konfrontować się z nimi, zrobić coś wspólnie... Niedługo na przykład w Krakowie zagramy na dwa barytony i dwie perkusje – i będzie to pierwsze takie spotkanie. Rafała Mazura poznałem na przykład na pół godziny przed koncertem, który zagraliśmy w trio z Mikołajem Trzaską... I był to fajny koncert, zgodny właśnie z filozofią Rafała, zakładającą niewiadome: nagle spotyka się kilka osób i jest improwizacja. Nie podejrzewam nawet, co kto zrobi, bo widzę go pierwszy raz. I to jest dla mnie interesujące, więc prę w to, by spotykać się w nieznanym i z nieznajomymi ludźmi. A konstelacji jest rzeczywiście dużo: pół roku temu nagraliśmy płytę w trio z Rafałem Mazurem i Michałem Dymnym, z Marcinem graliśmy wspólnie z niemieckim perkusistą - i mimo że graliśmy pod nazwą Olbrzym i Kurdupel + Willi Hanne, tak naprawdę było to nowe trio i inna muzyka, bo podczas grania słuchaliśmy się właśnie z perkusistą. Kiedy Willi przyjechał i posłuchał naszej płyty z Marcinem, (wcześniej znał też nagrania TRC Trio) miał pewne obawy:  „ale przecież wy macie swój zamknięty świat”, więc powiedziałem mu, żeby się nie przejmował, bo w trójkę stworzymy nowy, całkiem odrębny. Tak się właśnie stało i to właśnie uwielbiam. Nie zawsze jest to rzecz prosta, bo gdy ktoś na przykład jest z Niemiec czy z Irlandii, to spotkać się nie jest łatwo...

Miejsca to także ciekawy temat, jeśli chodzi o Waszą działalność. Dość regularnie gracie koncerty w małych miejscowościach, często będąc pierwszymi, którzy konfrontują tamtejszą publiczność z muzyką improwizowaną. Spotykają was pewnie rozmaite reakcje...

Tomek Gadecki: Chciałbym opowiedzieć na ten temat ciekawą historię z przeszłości. Kiedy graliśmy pierwszy raz w Kołobrzegu, Marcina mama, która akurat tam mieszka, miała imieniny. Cała rodzina, która się na tę okazję zebrała postanowiła przyjść na nasz koncert - a są to, jak można się domyślać, ludzie różne rzeczy robiący. Zastanawialiśmy się trochę jak oni odbiorą tę muzykę, bo nie daliśmy im żadnej taryfy ulgowej, tylko graliśmy swoje. Komentarze po koncercie były różne: że nie do końca rozumiem, że nie było melodii tylko cały czas się stroili i tak dalej. W tym momencie wujek Marcina, rolnik, który jeszcze w piątek bronował pole mówi tak: „Jak to? To Ty nie wiesz, co to było? Ja od razu wiedziałem! Na początku, jak zaczęli grać to było takie ciężkie, takie trudne, tak pod górkę... To był poniedziałek. A już za chwilę było trochę lżej. To był wtorek. A jak był środek tygodnia i zaczęło być z górki, poczułem wiatr w żaglach... to już była środa.” I tak opowiedział cały ten tydzień, a ja po prostu miałem łzy w oczach. I jeśli ktoś mi powie, że ta muzyka jestr trudna dla kogokolwiek, to ja się z nim nie zgodzę, dlatego że każdy, kto ma otwartą głowę, nieważne, czy orze pole czy jest kapitanem żeglugi wielkiej lub dyrektorem firmy – przyjdzie na koncert i zrozumie. Oczywiście każdy zrozumie to inaczej. Ten człowiek uświadomił mi wtedy że często zamykamy ten nasz świat dla niektórych grup czy ludzi. A przecież ci ludzie mają swój rozum i swoje emocje – my zaś gramy emocjonalnie, więc ludzie to odbiorą i zrozumieją!

Graliśmy też w miejscowości Darłowo, zimą. Nie było żadnych przyjezdnych i sądziliśmy że zagramy tylko dla siebie i dla barmana, tymczasem zeszło się tylu ludzi, że musieli siedzieć na schodach, a reakcje były tak emocjonalne, że podobnych nie pamiętam. Z kolei na ostatnim koncercie w Gdańsku, w Żaku reakcją była totalna cisza. I to też było niesamowite bo była to tak mocna cisza, że odebrałem ją tak samo jak tamten entuzjazm w Darłowie. Marcin, powiedz coś!

Marcin Bożek: No opowiedziałeś taką piękną historię, że co ja mogę dodać... No tak, bardzo fajnie, że niesiemy kaganek, bo to jest piękne i cudowne, ale nie bez znaczenia jest fakt, że do grania nie ma za wielu miejsc, a niektóre, które są „kultowe” ograniczają się do pewnych grup, które się wspólnie mieszają, i tworzą projekty których się nie da słuchać. Gdzieniegdzie nie powtarza się w ogóle koncertów, nie wszyscy płacą ale jak człowiek chce i lubi to robić to to robi i tyle. Co do frekwencji nigdy nie wiadomo co jest kluczem: w małych miejscowościach bywa, że są trzy, a bywa i pięćdziesiąt osób. Są miejsca, które na mapie koncertowej nie istnieją a my tam gramy i mamy swoich fanów, którzy przyprowadzają swoich znajomych i to jest bardzo miłe.

Tomek Gadecki: A w dużym mieście, gdzie oferta bywa zbyt szeroka może być, że gra się dla pięciu osób... W małej miejscowości czasem ludzie nawet jak zobaczą nazwę to przyjdą z ciekawości...

Marcin Bożek: Akurat w Darłowie sprowadzają gwiazdy z całego świata, to nie jest tak, że ludzie tam w życiu nie słyszeli muzyki improwizowanej. Ktoś tam po prostu zadbał o to, żeby sprowadzać.

Czyli jednak się da!

Marcin Bożek: Wszystko się da!

Wielu muzyków mniejszej czy większej sceny impro jeździ też z koncertami za granicę. Jest w waszym przypadku jakiś rezonans poza Polską?

Tomek Gadecki: Tak, napisał do mnie ostatnio redaktor z Nowego Jorku, że jak będziemy grali w mieście to on bardzo chętnie przyjdzie posłuchać (śmiech) Ostatnio rzeczywiście zająłem się ekspansją za granicę i zacząłem wysyłać materiały w różne miejsca, ponieważ uważam że w Polsce bardzo dużo jest koncertów gości z, umownie mówiąc, zachodu. A tymczasem Polacy nie gęsi i swój język mają – nasza scena jazzowa i improwizowana jest na tak wysokim poziomie, że powinniśmy jeździć za granicę. Są ludzie, na których w jakimś sensie mentalnie się wzoruję, jak Tomek Stańko, który całe życie grał swoje, i uważam że prędzej czy później zaczniemy grać za granicą. Staram się być na bieżąco, i gdziekolwiek pojadę, zawsze coś tam lokalnego kupię – ale nie mam w związku z tym kompleksów bo słucham jak oni grają, co oni grają i myślę, że nasza propozycja mogłaby być dla nich wartościowa. Z drugiej strony tam też wcale nie jest łatwo, bo dzwonią czasem zachodni muzycy i mówią „Słyszałem, że w Polsce płaci się za koncerty - może nam coś zorganizujecie?” (śmiech) Więc można oczywiście zagrać na przykład w Berlinie, ale jest to spory wydatek...

Marcin Bożek: Polujemy. Od wielu lat zrywami wysyłamy materiały na różne festiwale, a wokół festiwalu zawsze można zagrać kilka koncertów. Jeśli znajdzie się jakiś manager który byłby zainteresowany tym co robimy to jesteśmy otwarci (…)

Tomek Gadecki: Kiedyś miałem myślenie pod hasłem „Siedź w kącie, znajdą cię”. Sądziłem że w klubach działają headhunterzy, a nie grałem na tyle satysfakcjonująco dla siebie żeby myśleć, że może to być ciekawe dla ludzi, żeby wyjść z tym i się reklamować. Teraz wiem, że osiągnęliśmy jakiś poziom i można to pokazać ale to nie jest takie proste. Nie potrafimy tego robić, wolimy grać niż załatwiać te wszystkie rzeczy, ale musimy to robić.

Marcin Bożek: Po roku grania i wydaniu pierwszej płyty zaczęły się schody, które są coraz większe i robimy to, choć prawdę mówiąc jesteśmy beznadziejnymi managerami...    

Tomek Gadecki: Można by o nas napisać jakąś książkę tragikomiczną. Bywa że jedziemy w trasę i nie bierzemy płyt... (śmiech)

Marcin Bożek: Trzeba o bardzo wielu rzeczach myśleć. Coraz częściej na szczęście się zdarza, że organizator pomyślał o wszystkim, o plakatach, hotelu, kolacji, wynagrodzeniu - to wciąż nie jest reguła, ale nam to jakoś za bardzo nie przeszkadza. 

Co z tak zwanymi wymarzonymi kooperacjami? Wolelibyście na przykład zagrać z kimś konkretnym, znanym czy też otworzyć się na niewiadome spotkać anonimowego muzyka gdzieś po drodze...?

Marcin Bożek: Tutaj jest chyba między nami spora różnica.

Tomek Gadecki: Ja chciałbym zagrać z perkusistą, który się nazywa Zerang. Jeszcze tego nie ogarnęliśmy bo ciągle się coś dzieje, ale jest mnóstwo tego typu muzyków. Nie chciałbym wyjść na bufona, ale chciałbym też zagrać z... Keithem Jarretem.

Marcin Bożek: Super... (śmiech)

Tomek Gadecki: Samo napisanie gdziekolwiek w takiej sprawie wymagałoby ode mnie jakiejś wewnętrznej rewolucji... Na razie myślę, że to jest w ogóle niemożliwe, ale koncert z Kolonii usłyszałem dawno temu na jakiejś prywatce i byłem nim rozwalony - zresztą do dzisiaj jestem. To jest takie chciejstwo, ale można by wymienić wielu muzyków, z którymi moglibyśmy znaleźć wspólny język. Anthony Braxton. Co Ty na to?  

Marcin Bożek: Jak na lato! Ja się coraz bardziej otwieram na takie zderzenia i gra mi się w takiej formule coraz łatwiej, ale jest jeszcze całe zaplecze - nie wiem, czy bylibyśmy w stanie taką pracę wykonać.

Może idealnym rozwiązaniem byłoby zagranie z Jarretem lub Braxtonem w Darłowie? 

Marcin Bożek: O! Akurat w Darłowie byłoby to możliwe, natomiast jeśli już byśmy pozyskali taką gwiazdę, to wiem, w których klubach na pewno nie zagramy. (śmiech)

Tomek Gadecki: Jest wielu muzyków którzy mnie inspirują... Na przykład Avishai Cohen gdyby zagrał te swoje żydowskie melodie to by mi to grało. Ale im więcej słucham muzyki improwizowanej tym bardziej te marzenia stają się realne. Wielu zagranicznych muzyków do nas przyjeżdża. Kiedyś chciałem zagrać powiedzmy z Kenem Vandermarkiem po to, by sobie udowodnić swoją wartość. Teraz uważam, że to się zmieniło, że jesteśmy na tyle wartościowi że nie dążymy do tego, by grać z Kimś po to, żeby sobie to wpisać do CV, tylko gdyby taka sytuacja się wydarzyła, byłoby po to prostu przyjemne. Fajnie byłoby zagrać z otwartymi muzykami sceny chicagowskiej, ze Szwecji czy też z zespołem Les Diaboliques – trzy panie, które są mocno rąbnięte i całe ich życie jest improwizacją.

Marcin Bożek: Ja natomiast nie mam takich marzeń. Spotykam się z artystami malarzami, siadam przed obrazem i improwizuję a ten obraz mnie inspiruje. Z aktorami, którzy czytają i improwizuję do ich narracji. Z różnymi innymi... Z tancerkami – mam siostrę która tańczy, ale mieszka w Warszawie i trudno nam się zgrać na próbę. Natomiast gromadzenie się w miejscach w których spotykają się muzycy i dokoptowywanie jednostek zupełnie niepasujących nie powinno mieć miejsca, a już na pewno nie przy udziale publiczności, bo to jest nieszanowanie publiczności. Że to jest budujące dla muzyków? Bardzo pięknie i też bym z wieloma zagrał, po to żeby się skonfrontować i usłyszeć to obok mnie a nie tylko z płyty, ale jestem przeciwny pokazywaniu publiczności takich otwartych prób i zderzeń, które może i inspirują ale nie wiem, na ile to jest spowodowane sławnym nazwiskiem a o ile muzyką, która z takiej próby wynika.   

Tomek Gadecki: Sam napisałeś ostatnio o koncercie dwóch sławnych polskich muzyków, że czujesz duży niedosyt. To jest taka sytuacja, że jest projekt, ludzie grają, ale każdy gra swoją bajkę i nie są tak do końca razem. Leszek Możdżer miał takie szczęście, że spotkał Danielssona i Fresco, złapali swoją falę, grają razem i tworzą band – nagrywają płyty i tak dalej. W niektórych wypadkach może lepiej byłoby pograć po koncercie w jakiejś kanciapie – i wówczas wszystko byłoby na swoim miejscu. Każdy muzyk na świecie na początku swojej drogi ma jakieś zaplecze, muzyków którzy mają swoje składy, a potem się spotykają – czasami z takiego spotkania wychodzi coś pięknego, innym razem – niekoniecznie...

Marcin Bożek: Patrząc nawet na Milesa Davisa: to była praca, która do czegoś dążyła, polowanie na muzyków w celu uzyskania jakiejś tam jakości. Nie wyobrażam sobie, żeby Miles pozwolił komukolwiek na to, żeby wszedł i po prostu grał – bo on miał wizję swojej muzyki i nie robił sobie jaj. No, chyba że muzyka improwizowana rządzi się jednak innymi prawami i bez wypisywania sobie współpracy z dziesiątkami popularnych nazwisk nic się nie osiągnie, ale mam nadzieję, że poza tą jest jeszcze inna droga... (śmiech)

Wydaje się więc, że powoli pętlą wracamy do konkluzji, że trzeba robić swoje i po swojemu.

Tomek Gadecki: Tak! Przecież większość muzyków improwizujących czerpie jednak z  jazzu – a więc folkloru amerykańskiego. Oczywiście gdybym powiedział, że gram jazz obraziłbym większość jazzmanów – w naszej muzyce na przykład nie ma harmonii, no chyba że pojawi się przypadkiem. Więc tak naprawdę to co gramy my i co powstaje w wielu ośrodkach: w Warszawie, Krakowie, Łodzi etc., to współczesny folklor polski – dlatego chciałbym, żebyśmy kiedyś z Marcinem zagrali na przykład na festiwalu Nowa Tradycja. (śmiech)

Folklor najzwyczajniej wiązał się z tym, czym ludzie żyli. Śpiewali o rzeczach codziennych, grali na prostych instrumentach. Pamiętam, jak kiedyś byłem w Nepalu, i żeby nie zapomnieć dmuchać kupiłem sobie flecik – okazało się że tam wszyscy są wirtuozami takiego instrumentu, mało tego - każdy potrafi ściąć gałąź i sam go sobie zrobić! Zmierzam jednak do tego, że nasza muzyka też jest o tym, co jest teraz. Fakt, że każdy może ją odebrać inaczej, ale ja miałem kiedyś taką ideę którą Marcin zresztą teraz zrealizował i nazwał te utwory, tym, co one mają mówić. 

Marcin Bożek: No, dla mnie to jest trochę kontrowersyjne a i wydawca podrzucił swoje propozycje, bo mu się nie podobało, powiedział, że to jest zbyt nadęte...

Tomek Gadecki: Ale co? Że „Znowu nie mam do dziesiątego?” Taki tytuł mówi wszystko!

Marcin Bożek: Tak, i są tam takie nawiązania, bo w sumie zainspirowała mnie okładka i stwierdziłem, że niech tak zostanie, bo rzeczywiście mam dzieci i borykam się z tym, żeby utrzymać rodzinę, a żeby normalnie żyć i uprawiać swoją sztukę trzeba dużo poświęceń. I cieszę się, że się nie poddałem, bo wielu kolegów muzyków się poddało, bo może jak ktoś nie ma rodziny czy dostał dom w spadku to ma łatwiej, ale z dwójką dzieci i kredytem na trzydzieści lat człowiek boryka się z rzeczywistością...

Tomek Gadecki: I o niej gra. I to jest nasz folklor – wewnętrzny a także zewnętrzny, bo wszystko ma na nas wpływ -  na przykład sytuacja geopolityczna. Wszyscy się boją Putina, ja też - bo dla mnie to jest taki duch Hitlera. Wszyscy sądzili, że Hitler nie zabierze nikomu żadnego państwa. Teraz jest to samo „Nie no, Putin nie będzie robił aneksji dalszej części Ukrainy” - i wszyscy w to wierzą... A ja nie wierzę, dla mnie to jest ta sama sytuacja i kiedy gram, to to gdzieś we mnie jest. Więc gramy o rzeczach i mniejszych i większych, ale w muzyce improwizowanej trudno to wyłapać, bo utwory musiałyby się nazywać „Putin kontra Merkel” czy „Putin a Sprawa Ukrainy”... 

Marcin Bożek: Trochę to jest co prawda kontrowersyjne...

Tomek Gadecki: Ale my w tym żyjemy! Ktoś kiedyś zapytał na przykład „Skoro gracie o wszystkim, to czy jeśli zjecie banana na obiad, to też będzie miało wpływ na muzykę?” No więc w pewnym sensie ma, więc tym bardziej wpływ ma to, co się dzieje na świecie.

Marcin Bożek: I tu nie chodzi o dorabianie ideologii do muzyki, tylko jeśli człowiek tak poczuje, to tak jest. Czasami widać dorabianie ideologii, a czasami to się broni...  

Tomek Gadecki: A muzyka bluesowa skąd się wzięła? Z biedy – wszystko co im tam pozostało, to śpiewanie. Być może wszystko co nam pozostało, to granie. Nie założę sobie na saksofon bagnetu i nie pójdę i nie powiem „Panie Putin, niech Pan przestanie żartować” tylko zagram „Sp****** Pan, Panie Putin” Bardzo podoba mi się polski piosenkarz, który nagrał utwór „Wladimir”. Ten facet jako jeden z nielicznych wyszedł i powiedział co myśli. Ale ja nie wydam tak szybko płyty, a kiedy jakaś wyjdzie za trzy lata, być może będzie już za późno, bo w międzyczasie powstanie granica polsko-chińska...

Artyści mają taki przywilej, że mogą nieść ten ciężar – łatwo jest mówić o muzyce, ale powinniśmy wyrażać się też o tym, co się dzieje. Kolega z Łodzi, Sławek Lewy zaprosił muzyków z Ukrainy i wraz z Mikołajem Trzaską robią wspólny projekt. I o to chodzi – o przekaz „Jesteśmy z Wami!”

W ogóle nie wiadomo po co duża część dzisiejszej muzyki powstaje (chociażby „Ona Tańczy Dla Mnie”), ale jeśli już mówimy o sztuce, to ona powinna mieć jakiś przekaz. I to, że wielu oddaje ją w formie abstrakcji też ma swoje znaczenie.

Marcin Bożek: Mówiliśmy o tym co ma wpływ na to jak my gramy, ale raczej nie gramy „na temat”, chociaż możemy być tak czasem odczytani. Ale nie myślę o tym. Akurat na mojej solowej płycie to się zazębiło, ale bynajmniej nie zakładamy sobie tematów, w których gramy.

Tomek Gadecki: Wydaje mi się, że każdy muzyk jest w pewnym sensie egoistą i czasem kiedy wchodzi do studia i ma coś zagrać na konkretny temat, zapomina o tym i gra swoje rzeczy. Być może kiedyś wyzbędę się tego egoizmu i będę umiał grać „na temat”, natomiast grając myślę raczej o interakcji, a to co wychodzi to już kwestia jakichś emocji. Jedynym tematem, o którego zadaniu sobie myśleliśmy były usłyszane przed świętami w radiu pieśni pasyjne, które były tak wzruszające, że uznałem że moglibyśmy kiedyś je zrobić...

Tyle było tu mowy o wszelkiego rodzaju działaniu, że nie przychodzi mi na zakończenie do głowy żadna puenta ... Ale czy w ogóle w takim wypadku czas na puentę?

Tomek Gadecki: Hmmm... Jest takie światełko w tunelu, bo jednak grając szukamy radości tego muzykowania. Nawet jeśli są to czasami rzeczy które brzmią strasznie albo są przerażające (nie wiem czy takie są) – czasami mam dreszcze jak coś gramy, ale czasami jest to po prostu czysta radość – kończymy i jest wybuch śmiechu. I to jest właśnie odskocznia od tego świata, który jest taki a nie inny, i nie wiadomo w którą stronę zmierza.