Tord Gustavsen rozkołysał Syrenkę

Autor: 
Maciej Krawiec
Autor zdjęcia: 
Lech Basel

Tord Gustavsen Quartet i plenerowy „Jazz na starówce” … Przed sobotnim koncertem zastanawiałem się, czy ów festiwal to stosowne ramy dla występu norweskich muzyków. Co prawda pianista gościł już na Rynku Starego Miasta ze swoim zespołem trzy lata temu, więc zapewne – skoro przyjął zaproszenie ponownie – plenerowa formuła musiała się wtedy sprawdzić. Mimo to niezupełnie byłem w stanie wyobrazić sobie eleganckiego i skupionego na swojej sztuce Gustavsena pośród rozpraszających czynników, właściwych centrum stolicy w czasie wakacji. Koncert kwartetu – pianiście towarzyszyli Tore Brunborg na saksofonie, Mats Eilertsen na kontrabasie i Jarle Vespestad na perkusji – rozwiał jednak moje wszelkie obawy: to, gdzie się znajdowaliśmy, na półtorej godziny przestało mieć znaczenie. Liczyła się wyłącznie muzyka dochodząca ze sceny.

Albumy Gustavsena zachwycają z wielu powodów: zawsze znajdujemy na nich piękne i nienachalne melodie, inteligentnie dawkowane emocje w strukturach kompozycji i poszczególnych partiach solowych, umiejętne połączenie dystynkcji z odrobiną szaleństwa, a także perfekcyjnie współpracujący zespół. O wszystkich tych zaletach muzyki Norwega można było się przekonać podczas warszawskiego koncertu. Gustavsen sam określa swoją muzykę jako „medytację” – ta zakłada wyciszenie, zatrzymanie się, zespolenie z harmonią – i jej specyfikę dobrze z płyt artysty znamy. Na sobotnie misterium składały się utwory nie tylko z ostatniego albumu „Extended Circle”, ale i wcześniejszych. Fani pianisty mieli więc tym więcej powodów do radości: usłyszenie bowiem na żywo takich kompozycji, jak „Playing”, „Communion”, „Melted Matter” czy „Left Over Lullaby” to nie lada przeżycie. Zaskoczeń zatem nie było, ale gdy muzyk ma w swoim repertuarze tak doskonałe utwory, sprawdzoną koncepcję kreowania bardzo interesujących brzmień i do tego jeszcze oddaną widownię, czy ktokolwiek oczekuje od niego eksperymentów i fajerwerków?

Należy też dodać, iż nie jest jednak prawdą to, co powiedziała Pani Strzelczyk-Wojciechowska – etatowa recenzentka organizowanych przez siebie koncertów zanim jeszcze one się odbędą – określając muzykę Gustavsena mianem „wysublimowanej” i „wyrafinowanej”. Bez wątpienia zawiera ona takie momenty, ale ważniejszym jej aspektem wydaje mi się być dobrze rozumiana komunikatywność, która sprawia, że melodie Gustavsena publiczność nuci, daje się wciągnąć w improwizowane opowieści, kołysze się w rytm dyskretnego pulsu, a nawet w zgodzie z nim klaszcze. I to piękny dowód na to, że nie musi być głośno i gęsto od nut, by słuchacze wspaniale się bawili. Do tego stopnia, że warszawski występ zakończył się nie jednym, a trzema bisami!

 

Kwartet Gustavsena gościć będzie w tym roku w Polsce jeszcze na festiwalu Jazzowa Jesień w Bielsku-Białej. Ciekawe, czy bielską widownię Norwegowie zaskoczą czymś jeszcze… Na pewno warto się będzie o tym przekonać osobiście.