Szept fiordu - Tord Gustavsen Trio na otwarcie XVII edycji Międzynarodowego Plenerowego Festiwalu Jazzu Na Starówce.

Autor: 
Maciej Karłowski

W zimnie i mżawce, przyszło otwierać  organizatorom XVII Międzynarodowy Plenerowy Festiwal Jazz Na Starówce. Taka pogoda to dla imprez pod gołym niebem chwila prawdy, a dla menadżerów także źródło sporego stresu. Bywało, że strugi deszczu burzyły plany do tego stopnia, że koncerty trzeba było albo odwoływać albo przenosić naprędce do festiwalowego klubu. Wczoraj, choć aura zdecydowanie nie dopisywała nic takiego jednak miejsca nie miało, co więcej okazało się, że Staromiejski cykl festiwalowy ma swoją wierną publiczność, której byle co nie powstrzyma przed przybyciem na rynek. Tym bardziej kiedy na scenie wystąpić ma muzyk bardzo lubiany, a przez wielu również i wysoko ceniony.

Tak właśnie wygląda sprawa z Tordem Gustavsenem, pianistą, któremu udało się zdobyć serca słuchaczy czterema jak do tej pory wydanymi albumami w monachijskiej oficynie wydawniczej ECM. Na program sobotniego koncertu złożyły się kompozycje nie tylko z ostatnio wydanej płyty, ale także z krążków wcześniejszych. Gustavsen wystąpił wraz ze swoim triem z Matsem Eilerstenem na kontrabasie i Jarle Vespestadem na perkusji, które to trio jest podstawą jego twórczych działań oraz bazą do wszelkich składowych rozszerzeń, ot choćby takich jak na najnowszej płycie „Restored, Returned”. W Warszawie jednak żadnych  rozszerzeń nie było, a zespół zaprezentował być może kwintesencję muzyki określanej jako jazz skandynawski, jeśli tego typu etykietki mają rację bytu.

Refleksyjna, introwertyczna muzyka Gustavsena doskonale zafunkcjonowała w skropionej chłodnym deszczem Starówce. Skupiona pod parasolami publiczność, której nie w głowie było letnie piknikowanie mogła więc bez przeszkód zatopić się w oszczędnych, może nawet minimalistycznych frazach Gustavsena i dyskretnych szmerach akompaniamentu sekcji rytmicznej. Sądząc z reakcji robiła to z upodobaniem. Nic w tym też szczególnie dziwnego, bowiem artystyczna propozycja pianisty może kusić na bardzo wielu poziomach. Dla mnie jedną z najważniejszych jej atrakcji jest melodia. U Gustavsena objawia się ona w formie niemal wyczyszczonej z ozdób i równie ascetycznie jest potem improwizowanej. W znakomitej większości też rozwija się na planie ballady, co z kolei sprzyja zagłębianiu się w jej pełną mądrej prostoty architekturę.

I tu już tylko krok do natchnionego i estetyzującego ględzenia. Żeby więc go uniknąć dodam tylko tyle, niewielu słuchaczy opuszczało warszawską starówkę niezadowolonych.