Laboratorium na scenie festiwalu Jazz Na Starówce!

Autor: 
Maciej Karłowski

Czym jest w polskiej muzyce formacja Laboratorium pewnie większość słuchaczy jazzu wie doskonale. Otóż jest to zespół legendarny, rzecz by można, nie popadając przy tym w przesadę pewnie ani trochę. A że o legendach krytycznie wypowiadać się raczej za bardzo nie uchodzi toteż i relacja z koncertu podczas czwartej odsłony warszawskiego festiwalu Jazz Na Starówce musi być stonowana. Za grupą przemawia jej historia, a i Marek Stryszowski i Janusz Grzywacz - filary formacji - to tej historii ważna część. Historią jest także niegdysiejsza współpraca grupy ze Zbigniewem Seifertem, Czesławem Niemenem oraz płyty, które nagrywała, a które oblicze polskiego jazzu swego czasu bardzo zmieniały. Dzień dzisiejszy Laboratorium to także do tej historii wielkie odwoływanie się, praktycznie każdą zagraną nutą. A nut było podczas sobotniego koncertu dużo. Wszystkie były zagrane, jak przystało na weteranów bardzo kompetentnie i ze stosownym do wieku luzem. Marek Stryszowski, prowadzący podczas koncertu tzw. konferansjęrkę uroczo i dowcipnie z metryk członków grupy zażartował twierdząc, że suma lat, jakie liczą sobie członkowie grupy czyni ją starszą niż Ameryka i że z tego właśnie tytułu Laboratorium ma świetną legitymację do tego aby właśnie na Starówce grać koncert. Tu trochę przesadził, bo przecież tak naprawdę warszawska Starówka to stosunkowo nowe budownictwo, choć w historycznej konwencji utrzymane.

W zespole dziś oprócz jego najstarszych członków i do tego jeszcze założycieli zagrali Krzysztof Ścierański, gitarzysta basowy co się zowie, Marek Raduli, któremu flirtowanie w jazz-rockiem bardzo przypadło do gustu i Grzegorz Grzyb – drummer, który sprawdził się już w tylu zespołach, w tym także w ansamblu Zbigniewa Namysłowskiego, że bardziej szczegółowe opisywanie jego kompetencji byłoby nie na miejscu.

Jak widać za Laboratorium przemawia jednak nie tylko historia, ale i reakcje słuchaczy. Można było odnieść wrażenie, że na rynku Starego Miasta zgromadził się twardy elektorat jazzrockowej estetyki w różnych grupach wiekowych, z naciskiem na tę nieco bardziej zaawansowaną metrykalnie. Oklaski były zatem sążniste, jak i reakcje na poszczególne solówki. Zespół bawił się świetnie podobnie jak większość publiczności. Koncert zatem się udał i basta! Propozycja muzyczna doskonale dostosowana do oczekiwań. I to jest w porządku.

Wśród zgromadzonej publiczności były jednak także, zapewne bardzo nieliczne osoby, które ufają festiwalowej idei i znaleźli się na rynku, jak co sobotę, nie będąc koniecznie admiratorami idei jazzrockowego fusion. Byli także jak sądzę słuchacze mający nadzieję, że legenda Laboratorium postała wciąż żywa i w dalszym ciągu pomiędzy członkami zespołu, jak w chemicznym laboratorium, wydarzać się będą ekscytujące reakcje. Podobno w muzyce chemia jest najważniejsza. Ja przyznam szczerze nie dostrzegłem jej za bardzo, dlatego też dalsze akapity przeznaczone będą raczej dla tych, którym tak jak mnie czegoś ważnego brakowało.  

I tu już delikatnie raczej nie będzie. Przez cały czas słuchania koncertu nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że Laboratorium wciąż śni o byciu Weather Report. Może i dobrze, że śni, ponieważ pobudka mogłaby okazać się traumatyczna. Zresztą niegdyś grupę tę nazywano polskim Weather Report, bo przecież panowie Grzywacz i Stryszowski to prawie odpowiedniki tandemu Zawinul / Shorter. Prawie jednak robi różnicę. I to całkiem dużą jak się okazuje. Joe Zawinul mówił kiedyś, że słabością Weather Report było to, że albo wszyscy grali na raz, albo nikt nie grał niczego. Zespół w końcu zawiesił działalność i do samego końca nikomu nie udało namówić ani Zawinula, ani Shortera do powrotu na scenę. Odszedł z klasą i pozostawił po sobie tęsknotę.

Słabością Laboratorium jest natomiast to, że pozwoliło sobie na reaktywację nie bacząc na skutki, no może poza jednym - radość twardego elektoratu. Nie mniej ten rodzaj grania to przeszłość, te brzmienia również. Procesor głosu czy lepiej powiedzieć vocoder używany dokładnie tak, jak czynił to Zawinul na nikim już wrażenia nie robi. Tak samo zresztą jak pozbawione krwi sola saksofonu i altowego i sopranowego. Niegdysiejsza progresywność, którą Laboratorium cytuje dosłownie, dziś jest cokolwiek śmieszna, żeby po mocniejsze określenia nie sięgać. Nie szczególnie porywające są także wielokulturowe inspiracje, zwłaszcza gdy demonstrowane są jarmarcznie. Takiej postawie naprawdę lepiej nie schlebiać bezmyślnie. Tym bardziej to bolesne, że przecież na scenie nie grali przypadkowi muzycy. A może jednak największą tajemnicą nie jest umieć grać, tylko wiedzieć kiedy ze sceny zejść niepokonanym?