Tom Harrell Quartet na Bielskiej Zadymce Jazzowej 2019 - relacja

Autor: 
Armen Chrobak
Autor zdjęcia: 
Dorota Koperska

Po pięciu festiwalowych dniach, w czasie których bielska publiczność mogła obejrzeć i wysłuchać występów kwartetu Branforda Marsalisa, Doroty i Henryka Miśkiewiczów z towarzyszeniem znakomitych: Marka Napiórkowskiego, Jana Ptaszyna-Wróblewskiego, Marcina Wasilewskiego, Michała Miśkiewicza, nowego projektu niespożytego eksperymentatora Michała Urbaniaka, świetnego muzyka młodego pokolenia - Pawła Kaczmarczyka z zespołem, legendarnej Reginy Carter oraz kwintetu charyzmatycznego Wojciecha Mazolewskiego, nadszedł czas na koncert Tom Harrell Quartet.

Legendarny trębacz i flugelhornista, geniusz, dotknięty schizofrenią paranoidalną, z którą walczy zacięcie od lat, zaprezentował przedpremierowo utwory z najnowszej płyty pt. Infinity, która ukazała się następnego dnia po Zadymkowym występie. To kolejny raz prawdziwa gratka dla „zadymkowych” słuchaczy - premiera, a nawet prapremiera nowego projektu znakomitego artysty, ekscytująca perspektywa, w przypadku Toma Harrella nawet bardzo!

Nie miałem okazji oglądać jego występu podczas Jazzowej Jesieni w 2011 r., wtedy z projektem jazzowej interpretacji muzyki Debussy’ego i Ravela, a relacje z tego koncertu upewniły mnie w przekonaniu, że następnym razem nie wolno mi opuścić koncertu tego niezwykle frapującego artysty. Muszę przyznać, że jego sceniczne zachowanie jest widokiem bardzo osobliwym, niepokojącym, budzącym pewne zakłopotanie i dezorientację: muzyk o ascetycznej, przygarbionej sylwetce, z burzą siwych włosów w delikatnym nieładzie, takąż brodą, czarnym garniturze i...gumowcach na nogach, pojawiał się na scenie, zdając nie zwracać większej uwagi na siedzącą na widowni publiczność, wykonywał swoje partie utworów, a kiedy te wybrzmiewały, zdawał się zapadać w letarg, albo ciężkim krokiem, powłócząc nogami przechodził w kąt sceny, gdzie chował się przed okiem słuchaczy. Kiedy jednak sięgał po trąbkę lub flugelhorn, nabierał energii, witalności i odsłaniał swoje wirtuozerskie oblicze. Łatwość z jaką wydobywał powolne, przeciągłe dźwięki, albo wypuszczał krótkie, dynamiczne tony, wprawiała w zdumienie - z nieporadnego, nieobecnego duchem, wyobcowanego i dość zasępionego starca, przeobrażał się w niezwykle sprawnego, błyskotliwego, grającego z pasją muzyka, który potrafił wyczarować z ustnika wyrafinowane kombinacje tonów, wyartykułowane z wyczuciem i umiarem.

Harrell otoczył się równie wytrawnymi i utalentowanymi towarzyszami: Danny Grissett, który akompaniował trębaczowi na instrumentach klawiszowych: fortepianie i elektrycznym pianinie Rhodesa, Ugonna Okegwo grający na kontrabasie i świetny, ciągle uśmiechnięty Adam Cruz na perkusji.

Na występ składał się zestaw kompozycji, które zespół wykonywał w dużej mierze samodzielnie, zwykle po krótkim wstępie na trąbce albo flugelhornie, po którym Harrell zajmował swoje stałe miejsce na scenie, pod ścianą, z pochyloną głową słuchając gry pozostałych muzyków. Czasem powracał w trakcie utworu do przodu sceny, by przenikliwym dźwiękiem trąbki lub miękkim tonem flugelhornu ozdobić, albo wypełnić rozbudowanymi glissandami przestrzeń kompozycji opartej na dialogu pozostałych instrumentów.

Patrząc na muzyków na scenie odnosiło się wrażenie, że role w zespole zostały podzielone tak, by akompaniujący Harrellowi muzycy zdjęli ze swojego mistrza większość ciężaru prowadzenia narracji wykonywanych na żywo utworów, pozostawiając mu przywilej otwierania, tworzenia zarysu melodii, którą podejmowali Grissett, Okegwo i Cruz.

Podczas koncertu kwartetu mieliśmy możliwość wysłuchania bardziej dynamicznych, przestrzennych, mocno rytmicznych utworów, jak również powolne i refleksyjne kompozycje o szerokiej stylistyce; pojawił się marsz, były ukłony w stronę bluesa, wycieczki w regiony tradycyjnego i modern jazzu.

Choć Harrell i jego kwartet nie prezentowali się na scenie tak efektownie jak charyzmatyczny, energetyczny kwintet Wojciecha Mazolewskiego, który występował przed koncertem trębacza/flugelhornisty, muzycznie ten materiał był bardzo wytrawny i wyrafinowany, a świadomość, że tę grupę prowadzi geniusz, tak jednocześnie naznaczony stygmatem swojej dotkliwej przypadłości, była prawdziwie poruszająca.