Tom Harrell - aż trudno uwierzyć!

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

 

Prawdę mówiąc nie sądziłem, że po koncercie Cecila Taylora zdarzy się coś wartego zapamiętania. Nie przypuszczałem tym bardziej, że nastąpi to już następnego dnia i że przeżyć takich dostarczy muzyk z zupełnie innej stylistycznie przestrzeni. A jednak! 

Tom Harrell znakomity trębacz, wyborny flugelhornista, świetny kompozytor, znany mi od wielu lat i bardzo wysoko ceniony od podobnie długiego czasu sprawił, że z trudem udawało mi się opanować emocje. Nie było to jednak wcale oczywiste. Fakt, że przywiózł do Bielska Białej zupełnie nowy program owszem napawał ciekawością, ale z drugiej strony dopisek, że będzie to muzyka na skrzyżowaniu jazzu i klasyki z mocno podstawowymi akcentami na francuskich impresjonistów Claude’a Debussy’ego i Maurice’a Ravela z wykorzystaniem ich utworów, niekoniecznie gwarantował, że wydarzy się coś elektryzującego. Ileż to już razy najróżniejsi artyści próbowali mierzyć się z klasyką i jak niewiele z tych prób zakończyło się powodzeniem? Tym razem był wielki sukces!  

Co musi się dziać w głowie Harrella? Jakimi tropami biegną jego muzyczne myśli skoro w efekcie końcowym potrafi ofiarować tak niezwykłą muzykę? Nigdy tego nie będziemy wiedzieli, a takie pytania nasuwać się będą zawsze ilekroć przed nami stanie człowiek z jednej strony obdarzony wspaniałym talentem, z drugiej trawiony dotkliwą chorobą. Tak Tom Harrell jest schizofrenikiem. To fakt. I chorobę widać w jego zachowaniu. Jestem pewien, że byli wśród bielskiej publiczności słuchacze, którzy tego nie wiedzieli i którzy byli mocno skonsternowani kiedy trębacz po cichu, prawie niezauważony wchodził na scenę, a potem niedostępy dla nikogo stał z boku, jakby całkiem oddzielony od tego co dzieje się na scenie. Sądzę nawet, że niektórzy byli na tyle mocno zdezorientowani, że nie mogli uwierzyć, że kiedy sięgnie po trąbkę albo flugelhorn muzyczna rzeczywistość bielskiej sceny odmieni się całkiem. I odmieniała się ilekroć Harrell podchodził do instrumentu. Wtedy, z trąbką przy ustach w jednej chwili zmieniał się z człowieka kruchego w pełnego blasku, promiennego demiurga.

A dowody przemian płynęły nieprzerwanie przez trochę ponad półtorej godziny i były to dowody mocne i w swej urodzie zupełnie czarodziejskie. Ani wprost klasyczne, ani wprost jazzowe, jakby powstałe ze spotkania w połowie drogi, biorące to co najbardziej organiczne i urodziwe z obydwu dziedzin i przekuwające się w odrębną jakość. Skrzypce, wiolonczela, flety i na stałe współpracujący z trębaczem kwintet z wyśmienitym Waynem Escofferym na saksofonach i Ugoną Okegwo na kontrabasie jak w tytule prawdziwy Chamber Ensemble, któremu udało się znaleźć klucz do niedostępnej i zazdrośnie strzeżonej, jazzowo klasycznej fortecy. Właściwie prędko stało się zupełnie bez znaczenia ile w tym jazzu ile Debussy’ego, a ile Ravela, ponieważ najwięcej było samego Harrella, a muzyka płynęła, lekko z wdziękiem zagarniając to co jest jej potrzebne.

No i Tom Harrell, pochylony, milczący, z nisko spuszczoną głową, jakby onieśmielony tym jak brzmi jego muzyka, a może zawstydzony reakcjami publiczności! Albo może też w całości pochłonięty muzyką, niechętnie opuszczający to najpiękniejsze miejsce gdzie wszystko jest na swoim miejscu i panuje niczym nie zakłócony kolorowy porządek.

I tylko cieszyć się trzeba, że ten Chamber Ensemble, który sprawił, że tak pięknie jazz spotkał się klasyką to nie chwilowy kaprys, ale pełnoprawny projekt, który zastanie z czasem nagrany na płycie, ale na to będziemy musieli jeszcze trochę poczekać.