Tom Harrell – płynące z serca melodie

Autor: 
Maciej Krawiec
Zdjęcie: 

Chcąc skierować myśli na tych z aktywnych jeszcze, dojrzałych muzyków, którym z jednej strony blisko do estetyki jazzu sprzed czterech czy pięciu dekad, a z drugiej – którzy potrafią do dziś ten bagaż doświadczeń i fascynacji przekuć na różnorodną, interesującą sztukę, należy wymienić nazwisko Toma Harrella. Ten 73-letni artysta niemal od początku swej profesjonalnej kariery grał z postaciami dla jazzu wybitnymi: Stanem Kentonem, Woodym Hermanem czy Horace'm Silverem. A te nazwiska są jedynie pierwszymi z długiej listy artystów, którzy chcieli widzieć młodego Amerykanina w swoim zespole.

Jazzowego bakcyla połknął jako dziecko, gdy w domu – za sprawą kolekcji płytowej rodziców – słuchał nagrań Charliego Parkera czy Dizzy'ego Gillespiego. Harrell wspomina także, jak ekscytujące było pierwsze zetknięcie z muzyką Clifforda Browna i Horace'a Silvera dzięki jednej z kalifornijskich rozgłośni radiowych. Zaś w wieku trzynastu lat miał okazję słuchać na żywo sekstetu Milesa Davisa m.in. z Coltrane'm i Adderleyem. Nie dość, że widział ich na scenie klubu Blackhawk w San Francisco, to jeszcze zamienił kilka zdań z trębaczem oraz alcistą.

Tak wyglądały początki jego fascynacji jazzem, którą rozwijał koncertując już jako nastolatek, a także na studiach – w 1969 roku ukończył bowiem wydział kompozycji na Stanford University. W tym też roku współpracował z orkiestrą Stana Kentona. Lata 70. przyniosły kolejne ważne angaże: w big-bandzie Woddy'ego Hermana (1970-1971), kwintecie Horace'a Silvera (1973-1977) czy nonecie Lee Konitza (1979-1981). Wziął też udział w nagrywaniu ostatniego albumu studyjnego Billa Evansa pt. „ We Will Meet Again” z 1979 roku. Z kolei w latach 80. dołączył do zespołu Phila Woodsa, w którym grał między rokiem 1983 a 1989 i przez ten czas wydali oni siedem płyt.

Współpraca z Woodsem zbiegła się z rozwojem Harrella jako lidera. Wtedy rozpoczął regularne wydawanie albumów autorskich, które do dziś ukazują się niemal co rok. Swoją oryginalną działalność prowadzi na płaszczyznach różnych kolektywów – kwartetu i kwintetu, a także big-bandów, orkiestr kameralnych, a nawet symfonicznych. W ostatnich latach zaangażował się między innymi w pięcioosobowy zespół z dwiema trąbkami (jego partnerem jest tam Ambrose Akinmusire), aranżacje Debussy'ego i Ravela na skład kameralny (album „First Impressions” znalazł się na liście „Best Albums of 2015” w magazynie „DownBeat”) czy jazzowe grupy m.in. z saksofonistami: Markiem Turnerem, Jaleelem Shawem czy Wayne'm Escofferym.

Jedna z jego ostatnich płyt to „Moving Picture”, na której – w przeciwieństwie do zdecydowanej większości swych wydawnictw – jest jedynym muzykiem grającym na instrumencie dętym. „To daje mi możliwość nabrania innego podejścia do frazowania oraz pozwala na niemało wolności w upiększaniu melodii”. Melodia bowiem wydaje się być tym, co dla Harrella w muzyce jest najważniejsze. W niezwykle ciekawym, erudycyjnym wywiadzie, którego udzielił kilka lat temu pianiście Ethanowi Iversonowi, powoływał się na słowa Fatsa Navarro i Charliego Parkera. Pierwszy miał powiedzieć: „Lubię uczynić z pięknej melodii moją własną, ze wszystkimi właściwymi zmianami”. A „Bird” mawiał: „Lubię grać ładne dźwięki i swingować”. Harrell jest zdania, że na temat melodii można intelektualizować, ale najważniejszy jest „feeling” oraz to, by muzyka płynęła z serca.