The Thing i goście - vol. 2

Autor: 
Piotr Jagielski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Na drugą część dwudniowego maratonu ze skandynawskim triem The Thing składała się z dwóch setów: wpierw swoim doświadczeniem z polskimi muzykami dzielił się Mats Gustafsson, następnie publiczność, wypełniająca warszawski Pardon, To Tu po brzegi - tak jak w niedzielny wieczór - mogła cieszyć się z długiego koncertu The Thing, czyli Gustafssona w towarzystwie basisty Ingebrigta Haker Flatena i perkusisty Paala Nilssena-Love'a. 

Ważniejszy wydał mi się występ, krótki niestety, szwedzkiego saksofonisty z polskim składem: Pawłem Szpurą (perkusja), Ksawerym Wójcińskim (kontrabas) i Gerardem Lebikiem (saksofon). Były duże nadzieje na fajny set, szczególnie że Szpura i Wójciński wielokrotnie mieli okazję ze sobą współpracować, co gwarantowało solidność sekcji rytmicznej. Dzień wcześniej Wójciński szybko znalazł wspólny język podczas jamu z Nilssenem-Love'em, tak też było w poniedziałkowy wieczór. Koloru dodawał Lebik, głośności Gustafsson. I właściwie jeśli miałbym się czepiać, to właśnie "gwiazda wieczoru" wydała mi się najbardziej apatyczna, jakby umiarkowanie chciała wchodzić w zażyłość z młodszymi kolegami po fachu. Imponował (mi w każdym razie imponował) Lebik - pewnością siebie  i pomysłowością; dla mnie momentem wieczoru było jego, chyba dwuminutowe, solo zagrane na trzech, czterech dźwiękach, ale bujające i treściwe bardziej niż gdyby w ich miejsce zagrał kilkadziesiąt nut, co oczywiście mógł w każdej chwili zrobić. Ale nie zrobił, mądry wybór. Szerokie, pełne brzmienie i wyraźny pomysł na to, co chciałby zagrać. Zwracał uwagę na kolektyw, nie na siebie samego. Niby oczywiste, a jednak. Mats stroił miny - jak chciałbym wierzyć - świadczące o jego zadowoleniu ze składu. Miał być z czego zadowolony: przygrywała mu znakomita sekcja, imponująca kreatywnością i NIEOCZYWISTOŚCIĄ wybieranych przez siebie rozwiązań. Jedynym mankamentem występu wydała mi się nadmiernie głośna gra Gustafssona, który miejscami po prostu zagłuszał kolegów. Ale wiadomo, saksofonista znany jest z siły i bardzo "fizycznej" gry. Dwie kompozycje, głośna i zasłużona owacja i przerwa.

Potem The Thing. Wiadomo jak. Było głośno, bezlitośnie, była punkowa energia, były cytaty z Black Sabbath, saksofony barytonowe, wyglądające jakby miały burzyć mury. Było jednak nieco mniej rockowo niż w niedzielę. Trio jakby chętniej wpadało w improwizacje, niezobowiązującą zabawę muzyką. Trzykrotnie bisowali, ze sceny po prostu się stoczyli, zmęczeni. Fajnie, ale chyba wolałbym posłuchać jeszcze trochę Szpury, Wójcińskiego i Lebika.