LXMP with Chad Popple & Kazuhisa Uchihashi w gdyńskim Uchu

Autor: 
Piotr Rudnicki
Autor zdjęcia: 
Marta Górczyńska

Panowie Piotr Zabrodzki i Macio Moretti znani są ze specyficznego podejścia do otaczającej ich rzeczywistości i zawsze są gotowi wywinąć jakiś numer. W przeciągu ostatnich miesięcy, funkcjonując jako duet nagrali dwa albumy w składach trzyosobowych, by w końcu w trasę wyruszyć – w kwartecie.

Przyznać należy, że dokonali w ten sposób nie lada sztuki, bo okazja do zaproszenia obu gości na trasę może się już nie powtórzyć. Zwłaszcza, że są to znamienici goście i nie byle jacy muzycy.  Wiedząc, do czego zdolni są Macio Moretti, i Piotr Zabrodzki i orientując się, choćby pobieżnie, w ścieżce artystycznej Kazuhisy Uchihashi łatwo było przewidzieć, że nie będzie to propozycja lekka, łatwa i przyjemna. Muzyka LXMP wyrosła z potrzeby dania upustu ostrym zornowskim zapędom warszawskiego duetu w skali, w jakiej nie mogą tego robić w innych swoich projektach. Zaproszenie Chada Popple, a zwłaszcza Kazuhisy Uchihashi, który w japońskiej alternatywie działa od lat, miało zwiększyć siłę oddziaływania ich muzyki. Zamierzenie to zostało w pełni zrealizowane. 

Tego rodzaju granie wymaga przejścia w zupełnie inną przestrzeń – zbudował ją rozpoczynający  koncert, miarowo narastający szum syntezatora. Zaraz potem rozpoczęło się szaleństwo. Sprowokowana przez Morettiego chaotyczna kanonada na dwa zestawy perkusyjne potwierdziła, że zespół nie ma zamiaru się (ani nikogo z obecnych) oszczędzać. Trudno zgadnąć, kto w tym niesamowitej prędkości pojedynku uciekał, a kto gonił. Gdy po pierwszym ferworze walki perkusyjny natłok nieco zelżał i do głosu udało się dojść gitarom, rozpoczęła się przedziwna, oniryczna podróż. W sferze niejednorodnego, syntezatorowego szumu oszczędne, bazujące na efektach gitarowych improwizacje stworzyły klimat oscylujący gdzieś na granicy świadomości i pijanego snu wariata. Kazuhisa Uchihashi, człowiek potrafiący ze swego instrumentu wydobyć milion dźwięków jednocześnie nie dawał gitarze odpocząć, na niewybrzmiałe akordy nakładając kolejne efekty lub uderzając struny jak najbliżej mostka. 

Raz brzmiało to niczym bagienny bulgot, innym razem – jak pieśń wieloryba. Ów mistrz ceremonii (bo taką rolę Uchihashi zdawał się wczoraj pełnić) arsenał środków miał doprawdy imponujący – oprzyrządowanie jego gitar zajmowało na scenie naprawdę sporo miejsca. Pod tym akurat względem nie ustępował mu drugi z gości stołecznej ekipy – Chad Popple, który dysponował autorską, jedyną w swoim rodzaju perkusją,  połączoną z wibrafonem oraz przeróżnymi perkusjonaliami w rodzaju grubej, sterczącej, czarnej sprężyny. Także on, manipulując wielością dzwonków i innych sprzętów przyczynił się walnie do zbudowania niepokojącej atmosfery koncertu. Perkusiści zresztą mieli bardzo szerokie pole do popisu, gdyż klasycznie pojęty rytm łamany był podczas tego spektaklu tyle razy, że niemal przestawał mieć znaczenie. Jak przystało na awangardowy koncert było głośno i gęsto, a wszystko – jak gdyby postawione na głowie. Bębny i talerze pracowały bez wytchnienia, Zabrodzki zgrzytał i chrzęszczał. Całość płynęła, a publiczność mogła poczuć się przez ten, momentami pijany, momentami mroczny wir wciągnięta.

Po kilkudziesięciu minutach przetaczającej się lawiny dźwięków dynamika koncertu stopniowo zaczęła opadać – muzycy grali coraz oszczędniej, jakby bardziej szanując ciszę i w zapamiętałe, transowe wycieczki zapuszczali się coraz rzadziej.W ten sposób przygotowywali się do zakończenia występu a ten był już magiczny – gdy w końcu nikt nie odważył się rzucić kolegom kolejnego wyzwania, słychać było tylko wybrzmienie akordu gitary Uchihashiego. Gitarzysta oczekując odpowiedzi na ten dźwięk stanął prosto i spoglądał po kolei na każdego z kompanów – „Czy macie jeszcze coś do powiedzenia?” Wyglądał jakby na tę chwilę przejął rolę dyrygenta, szefa orkiestry, który ma zamknąć spektakl ostatnim echem. Ostatecznie udało mu się skłonić zespół do odegrania krótkiej kody, choć wrażenie, jakie pozostawił sprawiło, że mogło się bez niej obejść. Kto był, ten był, kto widział ten wie i czeka na kolejne koncerty Sax Clubu. Sposobność do oglądania i słuchania takich składów w Trójmieście nadarza się wciąż stosunkowo rzadko i tym bardziej gdyńskiemu Uchu należą się brawa – nie pozwolimy się wykreślić z mapy koncertowych tras awangardowych składów!