Dni Muzyki Nowej 2014: Piano Interrupted i Kimmo Pohjonen

Autor: 
Piotr Rudnicki
Autor zdjęcia: 
Rafał Nitychoruk www.zaduzoslow.pl

Choć właśnie zakończona, zimowa edycja Dni Muzyki Nowej nie obfitowała w koncerty wybitnie spektakularne (bo też i nie taka jest misja festiwalu) to zamykający imprezę niedzielny wieczór amatorom silniejszych wrażeń te braki po części zrekompensował. Swojego rodzaju wydarzeniem był występ szalonego akordeonisty Kimmo Pohjonena, zaś trio Piano Interrupted zaprezentowało bodaj najbardziej spójną i indywidualną wizję własnej muzyki spośród wszystkich występujących podczas Dni Muzyki Nowej artystów.

Początek wieczoru należał właśnie do angielsko-francuskiego tria. Pianista Tom Hodge oraz obsługujący elektronikę Franz Kirmann – w składzie koncertowym wspomagani przez grającego na wiolonczeli Grega Halla – na scenie Sali Suwnicowej stworzyli za pomocą swoich dźwięków coś na kształt kameralnej jazzowo-klubowej suity miejskiej. Pełna głęboko odczuwalnych, acz nienachalnych wibracji, w idealnym stopniu równoważąca wpływy kameralistyki i nowoczesnej elektroniki propozycja jeśli nawet nie odkrywała obszarów całkowicie muzycznie nieznanych, to poruszała liryzmem oraz przemyślaną wizją. Oparta na samplingu i szczodrze korzystająca z elementów glitchu z drugiej strony utrzymywana była przez żywy puls wiolonczeli, pełniącej w dużym stopniu rolę kontrabasu oraz miękkie, melodyjne fortepianowe pasaże Hodge'a. Kompozycje z dwóch dotychczasowych albumów grupy: Two By Four oraz kilka miesięcy temu zaledwie wydanej The Unified Field (koncert odbył się w ramach trasy ten album promującej) złożyły się na występ, który powinien zachęcić do dłuższego z tą muzyką poobcowania – i to zupełnie nie z racji zawarcia w jednym z ostatnich utworów cytatu ze Smells Like Teen Spirit Nirvany - Piano Interrupted takich środków chwytać się zupełnie nie potrzebują.

Wieńczący festiwal Kimmo Pohjonen to już zupełnie inna historia. O ile jego poprzednicy odnaleźli własne małe miejsce w muzycznym kosmosie, Fin zachłanną ręką sięga po całą galaktykę. Obwieszony elektroniczną aparaturą samotny akordeonista o iście szatańskiej fizjonomii ogarniać chce na scenie cały muzyczny świat, więcej nawet – poza samą grą dba także o ruch sceniczny oraz pragnie kontrolować oświetlenie.

To wszystko po trosze Pohjonenowi się udało – jego charyzmatyczny one man show obfitował w różnego typu sztuczki: artysta zmieniał i modulował ton instrumentu (akordeon przyjmował więc brzmienie organów, na których Pohjonen zagrał coś w rodzaju quasi-bachowskiej Fugi, lub dźwięczał elektronicznym zgrzytem, gdy Kimmo szapnął bezpośrednio jego miech) wydawał z siebie przedziwne warczące pieśni i ekspresyjnie poruszał się po scenie. Dzięki bardzo przestrzennemu udźwiękowieniu i efektownym wizualizacjom koncert obrał formułę podobną dziwacznemu misterium: światłocień powielający postać muzyka, jego wokalizy i szamańskie niemal podrygi mogły sprawić wrażenie, iż na Sali Suwnicowej odbywa się właśnie obrzęd na cześć jakiegoś bliżej nieokreślonego bóstwa. I choć trzeba przyznać, że muzycznie Pohjonen momentami ocierał się o kicz (być może takie było jego zamierzenie): wspomniana niby fuga przeszła np. w melodię popowo-celtycką, usłyszeliśmy także klasyczną Polkę, a byłbym przysiągł że chcąc nie chcąc wdarła się gdzieś nawet fraza z rzewnego okresu Presleya – to wiele było także akcentów tradycyjnie fińskich oraz przywołujących tak zwany klimat północy, a cały ten melanż brzmiał zasadniczo sympatycznie i szczerze – bo i nie taki, jak się okazało, diabeł straszny.

Kimmo to zwyczajnie przyjemny gość – i o swojej muzyce chętnie w przerwach między utworami opowiadał – i chyba nie można mieć mu za złe, że muzycznie aż takim innowatorem znowu nie jest. Bo gdyby nie on, kto wpadłby na przykład na pomysł podsamplowania silników traktora i zagrania utworu na tak niemuzycznej bazie? Albo wmontowania akordeonowi wewnętrznej kamery? Naprawdę na każdym koncercie potrzebna jest wysokiej próby muzyka? Nie może czasem być tak po prostu fajnie?