O wyższości Poloneza nad Corvettą - czyli jak Maciej Nowotny rozprawiał się z Wisławą

Autor: 
Maciej Nowotny
Zdjęcie: 

Są rzeczy, które dość dobrze wychodzą jeśli je robić na kolanach. Moim skromnym zdaniem słuchanie muzyki do nich nie należy. Nie wątpię, że recenzje najnowszego albumu Tomasza Stańki “Wisława” będą pozytywne. Przynajmniej w Polsce. Moi koledzy napną mięśnie swych metafor i paraboli by oddać piórem niezmierzone głębie muzyki Wielkiego Mistrza. Dudnić będą patosem, opiewać geniusz, chylić czoła itd. itp. et caetera. Ponieważ wszystkie te sławetne autorytety jazzowej krytyki o wiele bardziej ode mnie wprawione są w uderzaniu w tony panegiryczne nie pozostaje mi zatem nic innego jak wcielić się w adwokata diabła i poszukać dziury w całym. Może tu mój styl szorstki, chropawy i nie ma co ukrywać co nieco bezczelny przyda się na coś słuchaczowi. Zwłaszcza temu, który nie ma ochoty bezrefleksyjnie ulegać zdaniu większości i pragnie wyrobić sobie własną opinię o tym bez wątpienia godnym uwagi albumie.

A ten album, to po pierwsze, jest drodzy Państwo po prostu za długi. Gdyby go skrócić bardzo wyszłoby to mu na zdrowie. Mniej by raził monotonnią nastroju. Nie było by w nim aż tylu minut, w których nic się nie dzieje. Momentów, w których muzycy jakby nie wiedzieli, w jakim kierunku podążają.

Po drugie, konia z rzędem temu, kto potrafi wskazać te niby wielkie zmiany jakie zaszły w muzyce jaką słyszymy na “Wisławie”, a wcześniej na “Dark Eyes” czy, ostatniej z polskim kwartetem, “Lontano”. Szemranie, szuranie, przesypywanie z ciszy w szept, senne i mroczne. Piękne? Nie zaprzeczam. I goszczą te płyty u mnie nawet dość często w odtwarzaczu, gdy mam kłopoty z zasypianiem.

Trzecie wiąże się z drugim otóż przesłuchałem ostatnio kilkadziesiąt godzin muzyki Stańki z różnych koncertów i utwierdziłem się w przekonaniu, że bliska współpraca jaką ma on z ECM Manfreda Eichera, jak wszystko w życiu, ma swe jasne i ciemne strony. Do tych ciemnych należą zbytnie uleganie estetyce ECM, podczas gdy na koncertach Stańko gra o wiele bardziej energicznie, bopowo i free jazzowo. Nadto niestety współpraca ta także oznacza, że wiele najlepszej, powstałej spontanicznie muzyki Stańki nie znajduje drogi do słuchacza. Wtajemniczeni wiedzą o czym mówię: takie legendarne bootlegi Stańki jak na przykład ten z Aarhus Jazz Festival z Andersem Jorminem, Timem Bernem i Stefanem Pasborgiem biją na głowę wszystko co możecie znaleźć na “Wisławie”. Mają to czego tej płycie brakuje najbardziej: radość, swobodę i płynącą z nich ekstazę.

Po czwarte i ostatnie, zanim mnie wywiozą z jazzarium.pl na taczkach, pragnę stwierdzić, że najlepiej tej płyty słucha mi się w momentach, gdy... nie słychać trąbki. Nie jest to z mojej strony wyraz impertynecji czy niedoceniania Stańki, którego kocham jak duszę własną. Po prostu cudowny, czarodziejski sound jego trąbki średnio się klei z grą sekcji rytmicznej skądinąd zjawiskowej. Nie chodzi tu oczywiście o brak umiejętności, a raczej o zupełnie inny język jakim posługują się młodzi muzycy, których zaprosił Stańko do współpracy. Ten język jest zakorzeniony w bopie i nieprzerwaną tradycją przekazany przez pokolenia tym właśnie młodym mistrzom nowojorskiej sceny. Ich linia rytmiczna tańczy, unosi nas w przestworza, uwalnia od ciężaru ciała i zmienia w zmierzające ku słońcu i księżycowi ciało niebieskie. Lecz trąbka Stańki jakże często jest obok tego zjawiskowego rytmu. Zwalnia go, jest kamieniem u nogi, ciężarem.

Jakże zupełnie inaczej brzmiała ta trąbka na tle snutym przez polską sekcję rytmiczną nieodżałowanego kwartetu z Miśkiewiczem, Kurkiewiczem i Wasilewskim. Inaczej niż Amerykanie, którzy jak dobry mustang na prerii gonią do przodu i pożerają czas z szybkością rasowej Corvetty, polska sekcja szukała raczej głębi i znajdowała ją we wzajemnym zrozumieniu, w bezprecedensowej empatii, we współbrzmieniu. Oto w pigułce różnica między jazzem amerykańskim a europejskim, której Stańce na tej płycie jeszcze nie udało się przekroczyć, ale kto wie, może na następnej?...