Joshua Redman Quartet – Come What May and Round Again

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

No to mamy powrót do przeszłości. Joshua Redman – saksofon tenorowy, Aaron Goldberg – fortepian, Ruben Rogers – kontrabas i Gregory Hutchinson – perkusja, a więc band, który objawił się na scenie po raz pierwszy prawie dwie dekady temu albumem Beyond i rok po nim wydał Passage Of Time. To była świetna grupa, tak przynajmniej o niej pisano wszędzie.

Teraz grupa jeszcze bardziej świetna po o całe dwadzieścia lat lepsza, jej członkowie dwadzieścia lat bardziej doświadczeni i chciałoby się powiedzieć dwadzieścia lat mądrzejsi. Jak w takich okolicznościach historyczno przyrodniczych pisać o tym kwartecie i jego najnowszym dziele Come What May wydanym w marcu ubiegłego roku? Sam nie wiem. Jedyne co przychodzi mi do głowy to zaczekać na stosowną okazję do pisania, która nadarzyła się nie dawno, kiedy to Joshua z chłopakami zajrzeli na gdański festiwal Jazz Jantar i zagrali świetny jazzowy koncert w Filharmonii na Ołowiance.

Co więc dostajemy sięgając po płytę? Otóż dostajemy jazz zagrany tak dobrze i tak kompetentnie, że aż strach. Fajny, mądry, narracyjny, zamaszysty, czasem swingowy czasem groove’owo funkujący, a kiedy indziej relaksacyjno balladowy. Tak dobry, że nie ma się jak do niego przyczepić, tak dobry, że brak skali i gwiazdek. Szkoda tylko, że nie bardzo jest jak zapamiętać tę płytę, ani w kontekście jej dwóch poprzedniczek, ani w przestrzeni tego co ukazuje się aktualnie.

Jak dla mnie trochę szkoda czasu rozprawiać o doskonałości i kompetencji muzyków tej klasy. Szczerze mówiąc należy nam się ona, słuchaczom jeszcze bardziej niż finansowe premie członkom pierwszego rządu wybranego przez Sejm VIII kadencji. I jakoś naiwnie chciałbym wierzyć, że poza dekady temu udowodnioną instrumentalną maestrią, można oczekiwać, od takich mistrzów, że jak się nimi jest, to decydowanie nie tylko w graniu, ale również w odkrywaniu porywającej i intrygującej muzycznej rzeczywistości. Tym bardziej, że dwie niemal dekady to raczej dość żeby coś ciekawego wymyślić. Ale może wcale nie dość?

 

Nie wiem jak jeszcze lepiej można zagrać jazz. Nie wiem też kto mógłby to lepiej zrobić, chyba tylko legendarny Moodswing Quartet, który reaktywował się ostatnio i prawie od razu zapowiedział kolejną płytę. Album ukazał się nie tak bardzo dawno. I jako żywo mamy Joshuę Redmana, Brada Mehldaua, Christiana McBride’a i Briana Blade’a w materiale studyjnym po latach bodaj 26. Co różni ten band od tamtego z czasów kiedy każdy z nich był ledwie nieopierzonym za nadto młokosem? Poza składem, wszystko. Grają 26 lat lepiej niż wówczas, wiedzą 26 razy więcej a już wtedy wiedzieli sporo, mają każdy po 26 lat więcej doświadczeń, każdy zasmakował wielkiego sukcesu, który przez te 26 lat przybierał postać spektakularnych koncertów i płyt, doniosłych muzycznych decyzji. Od czasu tamtej legendarnej już płyty „Moodswing”, tak na marginesie jedynej jaką pozostawili po sobie, stawali się kluczowymi postaciami w światowym jazzie. Każdy na swój sposób rzecz jasna, każdy z ogromnymi sukcesami zarówno jako liderzy jak też i sidemani. Zagrali niemal ze wszystkimi, chwalili ich wszyscy, w oczach dzisiejszej młodzieży jazzowej są prawie bogami, bo starych bogów albo już prawie nie ma, a nawet jeśli są to już nie dają o sobie za bardzo znać.

 

Round Again – taki nosi tytuł druga w historii bandu płyta. Nic szczególnie dziwnego, że band rozpadł się prawie od razu. Każdy z jego członków objawił się jako niemal mesjasz świętego płomienia jazzu. I To w czasach kiedy granie prostej akustycznej muzyki bez wydziwiania, utrzymanej w konwencji uświęconej wielo dekadową tradycją nie było powszechnym zjawiskiem. Prawie trzy dekady temu Redman, Mehldau, McBride i Blade dawali nadzieję, że jazz wciąż ma wielki potencjał, nie ma co przy nim majstrować, wystarczy go grać z zapałem młodej rozpalonej głowy, mądrze skorzystać z tradycji, odrobiwszy wszystkie lekcje w słynnych uczelniach i będzie cudownie. I uniesposób się było z tym nie zgodzić. Każdy chciał z nimi grać i już nie starczyło samodyscypliny żeby band utrzymać.

Teraz prawie trzy dekady później, panowie nie muszą już się spieszyć. Nie muszą łapczywie rzucać się na jazzowe życie, są gwiazdami, numerami jeden w swoich dziedzinach instrumentalnych i kategoriach estetycznych. Mogą wiele, a nawet więcej niż wiele, czego dowodzi szczególnie Brad Mehldau, swoimi ostatnimi płytami, i tą bachowską i tą poszukującą Gabriela. Kiedy więc przeczytałem zapowiedź reaktywacji Modd Swing Quartet zacząłem zastanawiać po co taki ruch. Po co im taki powrót do przeszłości? Za czym tęsknią czego brakuje im z ich muzycznych życiach dziś czego zapragnęli poszukać w powłóczystym spojrzeniu daleko za siebie? Czyżby chodziło o to, że wtedy nie dane im było nasycić się sobą i chcieli przypomnieć dawną atmosferę?

Słuchając Round Again któryś raz, naprawdę nie wiem. Pod wieloma względami to dziwna płyta. Z jednej strony mogłaby się ukazać rok po Moodswing, bo z uwagi na stylistykę jest jej oczywistą kontynuacją, z drugiej wcale by nie mogła, bo przecież wówczas ci młodzieńcy raczej nie zdobyli na taką nonszalanckie i zrelaksowane wykonanie. Czyżby więc pomyśleli, że skoro wtedy nie dane im było nasycić się sobą to teraz poprzypominają dawną atmosferę wspólnego grania? Nie chcę myśleć, że taki był powód, bo wówczas musiałbym posadzić ich o naiwność. Wolę też nie doszukiwać się w tej decyzji racji merkantylnych, ponieważ jakoś mi głupio myśleć o nich jak o ludziach małostkowych, którzy choć nie potrzebują extra bonusów finansowych, to jednak chętnie po nie sięgną. A może to był pomysł menagerów, którzy zawsze będą parli do podreperowania stanu konta? Chcę myśleć, że nie, bo jakoś naiwnie lubię myśleć, że muzycy takiej pozycji, mogą dawać skuteczny odpór tego typu pomysłom szczególnie jeśli efektem jest muzyka tak bardzo należąca do przeszłości, że aż strach. Nie byłbym zdziwiony tym gdby panowie poprzestali na koncertowej reaktywacji zespołu. Wówczas wiadomo mamy koncertowy hit, ale żeby od razu nagrywać płytę?

Ale pewnie się czepiam i szukam jak zawsze dziury w całym. Sądzę, że w powszechnym odbiorze sytuacja wyglądała będzie tak: gwiazdorska drużyna spotyka się po latach, grają w doskonale znaną grę, co więcej do jednej bramki i na dodatek na znanym boisku. Piłka jak dawniej jest okrągła więc wszystko jest w porządku. Dla mnie jednak nie jest, bo jakoś ciągle chce wierzyć, że muszą być ważne powody żeby wydawać płyty szczególnie z muzyką tak wprost odwołująca się do historii.

Przypomina mi się w takich chwilach Glenn Gould, który zelektryzował świat w 1955 roku nagrywając Wariacje Goldbergowskie Jana Sebastiana Bacha. Po nomen omen 26 latach, niedługo przed śmiercią, nagrał je ponownie i ten sam świat wprawił w prawdziwe osłupienie. Tutaj ten model nie ma zastosowania w ogóle.