David Murray - muzyk, który oparł się Coltrane'owi

Autor: 
Piotr Jagielski
Zdjęcie: 

Są muzycy, którzy swoją wielkością, nowatorstwem i siłą indywidualnej ekspresji zmieniają bieg muzycznej historii. Takimi muzykami byli Louis Armstrong, Charlie Parker czy Keith Jarrett. Takim muzykiem był oczywiście John Coltrane. Tak jak większość saksofonistów nie potrafiła oswobodzić się przez długi czas z wpływu (zgubnego) „Birda” - Jackie McLean wspominał, że gdy ktoś wyrzucał mu, że brzmi jak Parker, czuł się szczęśliwy: „Nie chodziło mi o nic innego!” - tak całe pokolenia saksofonistów uparcie opierało swoją grę na brzmieniu wielkiego Trane'a. David Murray to jeden z niewielu muzyków, którzy oparli się temu czarowi.

Gdy wszyscy szli drogą Coltrane'a, starając się zgłębić i rozszerzyć tajemnice jego stylu i rozwinąć jego filozofię, David Murray powiedział „w tył zwrot!”

Wychowywany muzycznie w gronie takich tuzów jak Albert Ayler czy Archie Shepp, zanurzony głęboko w tradycji grania free, Murray postanowił, że jednak ta droga nie jest jego drogą. Przyswoił idee freejazzowców, opanował je, po czym uznał, że to jednak nie to. Murray zwrócił się w stronę przeszłości: Colemana Hawkinsa i Bena Webstera – muzyków, którzy w późnych latach sześćdziesiątych traktowani byli jako eksponaty muzealne. Saksofonista podziękował serdecznie za porady kolegów namawiających go, by może jednak pozostał w ich szeregach i zaczął grać zupełnie tradycyjny jazz.

Historia rozwoju artystycznego Murraya jest wzorowa. Jest dokładnie taka, jaka być powinna. Urodzony w rodzinie muzyków z zamiłowania, David od dziecka znał doskonale dźwięki gitary, na której grał ojciec, i pianina, które ukochała sobie matka. Saksofon poznał w szkole i wkrótce zaczął grać na nim w okiestrze szkolnej. Następnie nastąpił pierwszy przełom – David usłyszał po raz pierwszy Sonny'ego Rollinsa. Wszystko stało się jasne. Musiał wyjechać z Oakland – oczywiście do Nowego Jorku. Po raz pierwszy postawił nogę na Times Square w wieku dwudziestu lat. Trafił na zupełnie fajny czas – czas sukcesów ekspresjonizmu abstrakcyjnego, narodzin free jazzu i wielkich, wspaniałych loftów, które wynajmowali muzycy, by w industrialnej przestrzeni dzielnicy Soho ćwiczyć i grać w spokoju. Murray wprowadził się do takiego loftu razem ze Stanleyem Crouchem – kontrowersyjnym pisarzem i krytykiem jazzowym, wówczas jeszcze perkusistą. To był okres sukcesów Murraya – grał w trio z Crouchem i basistą Markiem Dresserem (wkrótce zastąpili ich Fred Hopkins i Philip Wilson) i szybko zaczęto mówić o nim na ulicy. Mówiło się o nim jak o potencjalnie kolejnym wielkim. Jego pierwsze nagrania, takie jak „Flowers For Albert” czy „Low Class Conspiracy” (oba z 1976 r.) zdradzały duże zainteresowanie eksperymentami i „brudnym” brzmieniem w stylu Aylera. W tym samym roku założył formację World Saxophone Quartet, która z miejsca osiągnęła komercyjny sukces. Aż do połowy lat osiemdziesiątych, Murray pracował jak szaleniec, nagrywając mnóstwo albumów dla różnych wytwórni, komponując i organizując kolejne formacje. Grał z Butchem Morrisem, McCoyem Tynerem, Jamesem Ulmerem, Elvinem Jonesem czy Henrym Threadgillem. Miał co robić.

Aż się zmęczył. Zmęczył się awangardą, freejazzem, filozoficznymi uzasadnieniami własnego grania...potrzebował odpoczynku, każdy czasem potrzebuje odpoczynku. Rozejrzał się wokół siebie i zobaczył jasno – be-bop, swing, Coleman Hawkins, Paul Gonsalves...Z wiekiem Murray uspokajał się i eliminował ze swojej muzyki wszelką niemal dzikość. I przyszedł dzień, gdy David nie chciał już grać ostrych rzeczy. Chciał grać standardy – w małym zespole w tradycyjnym metrum. Jak pomyślał tak zrobił. Jego działalność muzyczna w latach dziewięćdziesiątych opiera się głównie na kultywowaniu brzmienia wyjętego z podręcznika historii jazzu. Tak, jakby chciał złożyć hołd ojcom-założycielom. Wprawił fanów jazzu w spore zdziwienie nagrywając płytę „Dark Star” będącą hołdem dla hippisowskiego zespołu Grateful Dead. Zdziwienie zdziwieniem, ale album został przyjęty z otwartymi ramionami zarówno przez fanów jak i przez krytyków. Znów zaskoczył, gdy zarejestrował dla kanadyjskiej wytwórni Justin Time album „Fo Deuk Revue”, który odwoływała się do twórczości takich muzyków jak Phil Cohran – złożony z utworów wykonywanych na bębnach i wykrzykiwaniu fragmentów wierszy Everetta LeRoi Jamesa, znanego lepiej jako Amiri Baraka. Nagranie uchodzi za najbardziej radykalne w karierze saksofonisty.

Dziś Murray nadal pracuje jak obłąkany. Nadejście dwudziestego pierwszego wieku przywitał trzema kolejnymi krążkami. Nie pozostał bezczynny również przez pierwszą dekadę. Wciąż aktywny i chętny do pracy, choć coraz mocniej stroniący od eksperymentów i ryzyka, usunął się w bezpieczny grunt swingu i bopu, na którym czuje się najpewniej. Trzeba jednak pamiętać, że to nie tchórzostwo – trzeba spróbować sobie wyobrazić, jak wielkim ryzykiem było postąpienie w ten sposób na przełomie lat 60. i 70. z jak wielkim ryzykiem wygnania wiązało się odmówienie czczenia posągu świętego Coltrane'a.