Adam O’Farrill nie tylko muzyk

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 
Autor zdjęcia: 
mat. promocyjne

Pod koniec marca 2018 roku na rynku płytowym ukazał się podwójny album Code Girl. Wówczas najnowsze dzieło bandu, jak się niesłusznie wielu wydawało wcale nie było dziełem sygnowanym przez gitarzystkę, kompozytorkę Mary Halvorson. Był to raczej kolektyw twórczy, w którym poszeczólni członkowie istnieli jako równoprawni coliderzy. Cześć składu grupy była dla fanów nowej muzyki jazzowej w jakiś sposób łatwa do zracjonalizowania. Ówczesny i dotychczasowy partner muzyczny i życiowy Thomas Fujiwara za zestawem perkusyjnym, Michael Formanek na kontrabasie, mało wówczas znana jeszcze wokalistka Amirtha Kidambi i trębacz. Trębacz, na którego oczy jazzowego świata już od dawno wgapiały się z wielką uwagą i w niemym zachwycie. Ambrose Akinmusire. Razem nagrali płytę, która odbiła się w świecie donośnym echem. Płytę będącą potem zaczynem zespołu, który dzisiaj jest postrzegany jako jeden z najważniejszych w jazzowym świecie, szczególnie tej kreatywnej jego części.

Nie o Code Girl jednak, ani też o Ambrosie Akinmusirze będzie ten tekst. Jego bohaterem będzie artysta, który na stanowisku trębacza Akinmusire’a zastąpił i który decydując się na ten krok postąpił śmiało i jak chce widzieć wielu bardzo ryzykownie. Zastąpić jednego z najświetniejszych trębaczy i jednocześnie jednego z najmądrzejszych muzyków na scenie to nie byle co.

Ale jeśli przyjrzeć się bliżej to chyba wcale ten krok nie był ani ryzykowny, ani też nie, jak zaskakujący. Adam O’Farrill to artysta znany na nowojorskiej scenie od jakiegoś czasu. Jest bacznie obserwowany, zarówno przez kolegów i koleżanki po fachu, jak również jazzową publiczność i to w szerokim spectrum postrzeganą. Dostrzegli go nie tylko miłośnicy odważniejszych eksperymentów i nowoczesnego grania na trąbce. O’Farrill, osiem lat temu, wziął udział na graniu debiutanckiej płyty, Immaginary Manifesto, Chada Taylora-Browna, okrzykniętego wkrótce potem geniuszem saksofonu, a będącemu dziś jednym z najgorętszych nazwisk nowojorskiej sceny jazzowej, który rozchwytywany jest zarówno jako sideman gwiazd w rodzaju Taylor Swift czy Chriss Botti, jak również edukator prowadzący raz w miesiącu klasę mistrzowską w konserwatorium muzycznym w San Francisco.

Nie całe dwa lata potem Adam pojawił się na kolejnych, szeroko komentowanych i nagradzanych albumach innych liderów, Rudresha Mahanthappy Bird’s Call (ACT) i Arturo O’Farrila - The Conversation Continues.

 

No właśnie, Adam pochodzi z muzycznego klanu. Oczywiście nie tak silnego i wpływowego jak klan Marsalisów, ale tradycje muzyczne w jego rodzinie są równie silne i długoletnie. Arturo, ojciec trębacza to przecież wielka gwiazda wiata afro kuban jazzu, a dziadek Chico to legenda tej sceny, kompozytor i aranżer mający na koncie współpracę z Bennym Goodmanem, Stanem Kentonem, Countem Basiem, Charlie Parkerem i Dizzym Gillespiem. Sporo tych nazwisk w jazzowego panteonu się pojawiło, ale one najlepiej mogą uzmysłowić, jakie miejsce w życiu rodziny O’Farrilów zajmowała i zajmuje muzyka muzyka. Na dokładkę dodam, że matka Adama, Alison Deane to klasyczna pianistka, a brat Zach, perkusista i kompozytor. Ni w tym więc szczególnie dziwnego, że Adam wkrótce po zaistnieniu na jazzowej scenie zwrócił na siebie uwagę nie tylko środowiska muzycznego, ale również słuchaczy.

Nie będzie jednak wiele przesady w stwierdzeniu, że pisze się o nim więcej od czasu kiedy zastąpił Ambrose’a Akinmusire’a w Code Girl. Obydwaj muzycy zresztą znają się bardzo dobrze. Razem studiowali w Manhattan School Of Music i wcale niewykluczone, że to właśnie on zarekomendował Mary Halvorson. 

Z jednej strony Halvorsonowski Code Girl z drugiej udział w nagraniu bignabdowej, firmowanej nazwiskami Anny Webber i Angeli Morris płyty Both Are True był odpowiedzialny za pewne wzmożenie zainteresowania osobą Adama.

Zanim to jednak nastąpiło warto pamiętać, że Adam nie tylko zaskarbił sobie szacunek jako ceniony muzyk sesyjny, ale również lider działający pod własnym nazwiskiem. Jego płytowy debiut, opublikowany przez poważną na rynku amerykańskim jazzową firmę Sunnysiede Communication, zatytułowany był „Stranger Days”, w jego nagraniu Adamowi pomogli muzycy z najbliższego otoczenia, brat Zachary, kontrabasist2a Walter Stinson oraz wspomniany wcześniej enfant terrible saksofonowej sztuki zza Oceanu, Chad Taylor-Brown. Jak się okazało band przetrwał i już w kolejnych latach przyjął nazwę taką, jak zatytułowana była jego pierwsza płyta i nagrał kolejne albumy. W tym roku najnowszy, mający premierę 12 grudnia „Visions Of Your Other”. Miejsce Lefkovitza zajął jeszcze młodszy saksofonista Xavier Del Castillo. Przysłuchując się temu albumowi nie trudno zauważyć, że zmiana w składzie dotyczy nie tylko personaliów, ale wydatnie wpłynęła na brzmienie całego bandu, co też daje znaczący sygnał, że kwartet Stranger Days to nie tylko kolejny zespół próbujący znaleźć swoje miejsce na koncertowej mapie jazzu, ale platforma twórcza zarówno dla O’Farrilla, jak i pozostałych jej członków.

 

 

To z kolei pozwala spojrzeć na lidera, także jako istotny głos w świecie młodego amerykańskiego jazzu i postać, na którą, jeśli chce się wiedzieć who is who w tej dziedzinie muzycznej, trzeba zwracać szczególną uwagę.

Dziś jest oczywiście zdecydowanie za wcześnie na proroctwa, ale biorąc pod uwagę jego akces do Code Girl i udane tam działanie, a przede wszystkim działania pod własnym nazwiskiem, wydaje się, że Adam O’Farrill rośnie w siłę i może stać się szalenie istotnym głosem nowego pokolenia.

Tym bardziej warto przyglądać się postaci O’Farrilla, że jak powiedział Edowi Enrighowi z magazynu Down Beat w ubiegłym roku, jego aktywności wkraczają także w inne niż muzyczne strony. Zdradził także, że ma aspiracje zostać powieściopisarzem i, że całkiem spokojnie jest w stanie wyobrazić sobie swoje życie, w którym muzyka nie jest całym światem. Oczywiście naiwnością byłoby sądzić, że kiedyś doczekany się tłumaczenia jego literackich prób na polski, ale gdy już jego książka powącha druku postaramy się o tym uprzejmie donieść. Jakkolwiek będzie czas zapisać sobie nazwisko trębacza do notesu i zacząć śledzić jego karierę i cierpliwie poczekać, aż któryś z naszych światłych organizatorów festiwali pokusi się zaprosić go na koncerty jako lidera. Sądząc po tym jak brzmią jego pyty, napewno warto.