Na scenę pustej o tak wczesnej porze Sali Kongresowej w Warszawie wszedł śmiesznym, lekko nieporadnym krokiem, komicznie wyglądający starszy pan. Wyglądał jak Nelson Mandela. Ubrany był elegancko, w szarą marynarkę, kamizelkę i białą koszulę. Komizmu dodawała reszta jego ubioru – workowate spodnie sztruksowe i dziwaczne buty ze spiczastymi noskami. Do tego na głowie miał malutką czapeczkę. Wyglądał jak postać z kreskówki. Gdy wczłapał się już na scenę, chodził między rozstawiającymi się muzykami.