Ilość dobrej muzyki, która do nas dociera jest dzisiaj tak duża, że przykro się czasem robi na myśl o nagraniach, dla których nie ma chwili, by „rzucić w ich stronę uchem”, cóż dopiero zbliżyć się do nich z uwagą, na jaką zasługują. Przy czym jedną kwestią są zaległości nam wiadome, inną nieco – projekty i płyty, o których istnieniu nie mamy pojęcia. Bo też są muzycy, którzy mimo długiego stażu scenicznego nie czują potrzeby, by o sobie krzyczeć.
Norweski Pocket Corner to prawdziwy working band. Swoją muzyką omija zarówno mainstreamowe i awangardowe mody bieżące, jak też niespecjalnie ubiega się o zainteresowanie jazzowych mediów, a mimo - nie tylko w kraju macierzystym - stale znajduje przestrzeń do występowania. Dowodzona przez doświadczonego trębacza Didrika Ingvaldsena grupa po raz drugi zawitała do Polski – i swoją tygodniową wyprawę ponownie rozpoczęła koncertem w Gdańsku.
Termin „norweski jazz” odmieniałem w ostatnich miesiącach niemal przez wszystkie przypadki. Muzycy stamtąd się wywodzący pojawiali się ostatnio w Trójmieście z dużą regularnością, a każdy z nich do powiedzenia miał coś innego, właściwego dla siebie i zawsze były to rzeczy co najmniej interesujące. Wygląda na to, że od tematu na razie nie odpocznę (nie żebym takiego rodzaju odpoczynku bardzo potrzebował, wręcz przeciwnie!), bo wczoraj w gdańskim klubie Ogród Rozkoszy Ziemskich zagrał pochodzący ze Stavanger zespół Pocket Corner.