Quebec ponownie w Gdyni: François Carrier/Michel Lambert /Tomek Gadecki/Marcin Bożek wystąpili w klubie Ucho
Państwo wybaczą, ale znów będzie o (pozornym) drobiazgu. O jednym z tych koncertów, których doprowadzenie do skutku obarczone jest bagażem kompromisów i samozaparcia, ale też w końcu chęci i głębokiej pasji – tak ze strony muzyków, jak i organizatorów. Jednym znów z tych dziejących się gdzieś na marginesie życia kulturalnego, na które przybywa po kilkadziesiąt, kilkanaście nawet osób. Robionych przez ludzi wiedzionych silną potrzebą zaistnienia przeżycia artystycznego - to dzięki niej właśnie możliwe są wydarzenia jak to, które miało miejsce wczoraj w gdyńskim Uchu.
Odbywający się w przyciemnionej, lekko industrialnej przestrzeni jakby zamkniętego klubu (nie bez znaczenia jest fakt, że akurat trwa tam niewielka przebudowa) koncert miał w sobie coś z klimatu nieoficjalnego after-party. Kanadyjsko-trójmiejski skład François Carrier/Michel Lambert /Tomek Gadecki/Marcin Bożek był kwartetem cokolwiek okazjonalnym, gdyż z racji kontuzji Rafała Mazura obowiązki basisty przejął ostatni z wyżej wymienionych. W ten sposób w miejsce rozszerzonego tria na scenie pojawiła się hybryda dwóch autonomicznych, od lat grających ze sobą duetów (Carrier i Lambert + Gadecki i Bożek). Wiadomo, że w takich warunkach wypadki mogą potoczyć się rozmaicie.
W żadnym razie nie był to jednak koncert starcia. Muzycy zaskoczyli niemal natychmiast, a podszyta niewiadomą sytuacja rozwinęła się nie w stronę forsowania własnych koncepcji, a współpracy i wymiany odbywającej się w głębokim porozumieniu. Nie można było nie odnieść wrażenia, że w muzyce improwizującego kwartetu znalazło się coś się z właściwego grze kanadyjczyków liryzmu, jak i z eksperymentalnych wewnętrznych poszukiwań trójmiejskich gości. Grupa w koncert weszła gładko. Śpiewająco zabrzmiała para saksofonów, gdzie wysokiej próby klarownemu soundowi François Carriera wtórował wsłuchany, i raczej w takim towarzystwie uderzający w miękkie tony Tomek Gadecki. Do wymian inspirowali się oczywiście nawzajem, w związku z czym czyste frazy altu o pełnej namysłu ekspresji oraz wyraziste hard-bopowe inklinacje (rzecz jasna na lewą stronę przewrócone a i tu i ówdzie niezgorzej rozpędzone) sąsiadowały z nabrzmiałymi, całkiem otwartymi salwami zadrażnionych ładunków z gatunku sax-madness. Dwójce tej z wewnętrznym spokojem, i pewnie „trzymając się drogi” sekundowali schowani nieco Marcin Bożek i Michel Lambert, choć przecież i w ich przypadku wyobraźnia i wyczucie dały znakomity efekt. Zapewniający oplatający basowy puls Marcin Bożek mógł użyć swoich niestandardowych technik uprzestrzenniających brzmienie, zaś emocjonalna, swobodna, i skromna w swojej maestrii gra kanadyjskiego perkusisty wnosiła mnóstwo powietrza.
O narracji i jakościach, które dały o sobie znać, można by jeszcze pisać, ale zna to każdy, kto na podobne występy uczęszcza – i tak samo każdy wie, że słowa te rzeczy upraszczają. Wiele dobrego się wydarzyło. Technika i fantazja instrumentalistów, ich pozwalające płynnie nawiązanie do rozmaitych stylistyk i siebie nawzajem zdolności mimetyczne dały efekt w postaci koncertu muzycznie pełnego. Kameralna, prywatna niemalże atmosfera, nastrój muzyków i właściwe skupienie słuchaczy zapewniły świetny i sycący odbiór tych kilkudziesięciu minut w warunkach artystycznego sprzężenia zwrotnego, jakie dobrze wykonana muzyka improwizowana na żywo zwykła oferować. Po to się właśnie na podobne koncerty chadza. I - będę to pisał do skutku – warto spróbować, drodzy Państwo.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.