Made In Chicago - finał z Vonem Freemanem w tle.

Autor: 
Maciej Karłowski
Autor zdjęcia: 
Krzysztof Machowina

Dla Chicagowskich muzyków składanie hołdu Vonowi Freemanowi mogłoby być  powinnością. Jest jednak czymś znacznie większym. Składać mu hołd to nie tylko podziwiać jego muzykę, nie tylko rozpamiętywać jak ważna postacią w jazzie Wietrznego Miasta on jest, ale także rozmyślać o nim jak o człowieku, który w znacznej mierze stoi nie tylko u podstaw tego co nazywany chicagowskim jazzem, ale również jest kimś w rodzaju ojca dla następnych pokoleń muzyków tamtejszej sceny.

Mike Allemana – gitarzysta i główny architekt przedsięwzięcia Tribute To Von Feeman miał szczęście doświadczyć takich niemal ojcowskich relacji ze słynnym tenorzystą. „Od 1997 r. miałem szczęście co tydzień grać w znanym chicagowskim klubie New Apartment Lounge jako muzyk sesyjny u boku jednej z największych legend chicagowskiego jazzu, saksofonisty tenorowego Vona Freemana. To doświadczenie nieporównywalne z niczym. Ogrom muzycznej wiedzy, opowieści o historii oraz życiowe i muzyczne rady, jakich Von  udzielił mi przez te wszystkie lata zajęłyby całe tomy” – powiedział w jednym z wywiadów.

I teraz, kiedy Allemana jest już samodzielnym muzykiem zdecydował Freemanowi oddać to co jest mu należne. Premiera tego „trybutowego” projektu odbyła się rzecz jasna w Chicago. Poznaniowi natomiast przypadł zaszczyt goszczenia jego europejskiej premiery. Obok lidera i pomysłodawcy w zespole spotkali się muzycy głównie z młodych pokoleń, ale nie tylko. Flankę cokolwiek historyczną, ale jeszcze żywą zabezpieczyli pianista Robert Irving III, ten który z Milesem Dasiem odwiedził Polskę prawie trzy dekady temu oraz Ari Brown – saksofonista tenorowy, który, jeśli by chcieć wyliczyć wszystkie jego dokonania i zasługi dla tamtejszej sceny, to zabrakłoby miejsca na refleksje z koncertu.

Odbyła się więc charakterystyczna dla chicagowskich środowisk jazzowych sytuacja, zresztą nie pierwszy raz, przyjaznego współistnienia młodzieży i nestorów. Obydwie te frakcje łączy blues, potrzeba muzykowania razem, radość z gry, Freeman oraz podskórna świadomość przynależności do jednej muzycznej wielkiej rodziny. Pięknie się między sobą różnią, ale też żywią do siebie atencję, która każe patrzeć na nich bardzo ciepłym okiem. I to jest też  wartość będąca ogromnie mocnym magnesem dla słuchaczy. Choć tym razem w finale nie wydarzyły się żadne zaskakujące muzycznie rzeczy i wszystko zabrzmiało w znakomitej większości nad wyraz tradycyjnie, to jednak siła gry tego oktetu jest imponująca i przywraca wiarę, że jazz ciągle może być muzyką żywą, że może powstawać na scenie koncertowej, a nie w zaciszu sali prób czy studia nagraniowego i, że jeśli nie ma w nim bluesa to tak naprawdę się w ogóle nie liczy.

Tak! Blues jest najważniejszy. To jedna z nauk jakie kolejnym pokoleniom przekazał Von Freeman i jest to nauka, której jego uczniowie nie zmarnowali. Ani starsi, ani młodsi. A na bis, żeby dopełnić obrazu Vona Freemana padło sakramentalne stwierdzenie – jedną z największych jego fascynacji Vona był Duke Ellington, a skoro tak to niech zabrzmi „In A Sentimental Mood”. I na scenie został już tylko kwartet z freemanowską sekcją rytmiczną Mattem Fergusonem – kontrabas i Michaelem Raynorem – perkusja, Michaelem Allemaną – oczywiście na gitarze oraz Ari Brownem na saksofonie. I co tu kryć, za ten bis i to przepyszne brzmienie tenoru można było oddać naprawdę wiele.

Choć Tribute To Von Freeman był projektem zamykającym oficjalnie główną część szóstej edycji festiwalu, to jednak nie był to koniec zdarzeń tego wieczora. Czekało nas tam jeszcze jam session. Tym razem nie w klubie Blue Note, jak to bywało wcześniej, ale w Pawilonie Nowej Gazowni – miejscu, które być może na stałe wpisze się w obraz imprezy.

Na scenie był prawie komplet muzyków, którzy pozostali w Poznaniu i dodatkowo pianista Jim Baker, który dzisiejszego wieczora wraz z Wacławem Zimplem, Wojciechem Traczykiem i Robertem Raszem definitywnie zamknie tegoroczne Made In Chicago w oddzielnym koncercie w Scenie Na Piętrze. Miejsca dla publiczności także w znacznej mierze zajęte pomimo, że niedziela nie jest najlepszym terminem do nocnych jamowań zwłaszcza dla szykujących się do pracy poznanian.

Jak zwykle zagrali prawie wyłącznie Amerykanie. Jak zwykle też zagrali z energią, żarem z uśmiechami na twarzach, tak jakby nie mieli za sobą prawie dwugodzinnego występu w Scenie na Piętrze, a wcześniej długiej próby dźwiękowej. Ale to normalna sytuacja. I dyspozycja Amerykanów i absencja Polaków. Przez sześć lat nie spotkałem podczas tych jam session nikogo z polskich jazzmanów. Zupełnie jakby w Poznaniu jazzmani nie mieszkali. Tym razem jednak był wyjątek. Na scenę odważnie wkroczył młody polski saksofonista i okazało się, że wcale nie musiał z niej szybko i w popłochu schodzić. To krzepiące, tym bardziej, że etos wspólnego muzykowania na scenie w Polsce dawno już podupadł, a w niektórych miejscach wręcz zaniknął.

Tak więc ten kto nie był niech żałuje, tym bardziej, że nadarzyła się również okazja posłuchać jak Ari Brown gra nie tylko na tenorze, ale także na fortepianie. Niestety na kolejną podobną okazję trzeba będzie poczekać równo rok.