The Livelove Series Volume 1: January 1975
Jeśli ktoś czasem rzuci oparty na stereotypie żart o przesadnej dokładności niemieckiego narodu, niech ma w pamięci, że dzięki ich do dziś zachowanym archiwom można świetnie poznać muzycznych wszechświat przeszłości. Taką oczywistą oczywistością jest Beat Club, studio telewizyjne, które udokumentowało w formacie wideo występy setek zespołów. Kolejnym tytanem jest ulokowane na północnym-zachodzie kraju radio Bremen, które skrupulatnie przechowywało liczne występy. Ostatnio wydobyto z jego archiwów prawdziwy klejnot – co zresztą dobrze zasygnalizowano obrazkiem na okładce.Tyle o Niemcach, teraz czas na głównego bohatera. Larry Coryell. Pewnie jak ktoś jest muzykiem powie o nim, że to jeden z najważniejszych gitarzystów jazzu w historii i generalnie artysta, który sobie świetnie w życiu poradził. Tworzy do dziś, koncertuje, wydaje płyty. Patrząc jednak w przeszłość, a zwłaszcza na lata 70., wyłania się obraza artysty wybitnie utalentowanego, ale również i nie do końca docenionego. Bo czy o Coryellu i jego zespole Eleventh House mówi się zawsze w kontekście tego absolutnego podium tytanów nurtu jazz-rocka? Czy pamięta się o nim, jako o wielkim innowatorze i tak naprawdę ojcu fusion?Lubię przypominać tę historię. Mamy 1967 rok, co po niektórzy dopiero kombinują z nowymi formami, Miles nagrywa z Joe Beckiem śmiałe, 27-minutowe „Circle in the Round”, która ukazało się dopiero po latach. Herbie Hancock i Joe Zawinul dopiero odkrywają, czym jest elektryczne piano, Chick Core nie chce nawet o nim słyszeć, a John McLaughlin jest szerzej nieznanym reprezentantem brytyjskiego podziemia. A tymczasem jest sobie taki Gary Burton, który werbuje do składu młodego hippisa z Nowego Jorku (ale rodem z Teksasu) i odpala niepozorne LP „Duster”, na którym Coryell wyszywa jak nikt wcześniej. A dalej poszło już z górki – tu zagrał z Burtonem, tam z mocno postępową The Jazz Composer’s Orchestra, a jeszcze gdzie indziej niszczył ludziom słuch razem ze Stevem „Countem” Marcusem. W końcu przyszły i solowe LP, na których Larry eksplorował przeróżne kierunki, mieszające hipisowsko-hendriksowskie klimaty z jazzem. Jako że sam nie najgorzej śpiewał, miał parę piosenek i potencjał do bycia jazzowym odpowiednikiem Jimiego. Nie wiem, co nie wyszło.Ale Larry był niezłomny - jedyne, co go niszczyło, to dragi i alkohol. Poza tym nie miał problemu z uwalnianiem swojego potencjału twórczego i nagrał cały szereg fenomenalnych, bardzo ważnych dla nurtu fusion albumów – „Spaces” ze śmietanką muzyków od Milesa, mistyczne „Barefoot Boy” czy w końcu zmierzające w stronę Mahavishnu Orchestra „Offering” i „Introducing The Eleventh House”. Zespół Eleventh House okazał się petardą, a nawet odejście ze składu Randy’ego Breckera niewiele zmieniło. Coryell znalazł na jego miejsce fantastycznego Mike’a Lawrenca, a poza tym miał w ekipie tajną broń –klawiszowca Mike’a Mandela, który był tym, czym Jan Hammer dla Mahavishnu. Czemu jednak ten skład nie jest wymieniany na równi z formacją McLaughlina czy Return To Forever? Tym razem chyba wiem, co nie wyszło – zarówno koncertowe „Live at Montreux”, jak i studyjne „Level One” nie reprezentowały tego samego poziomu, co albumy kolegów. Ale nie oddają też one naprawdę tego, co ekipa reprezentowała sobą na żywo.I z tego powodu bardzo się cieszę, że ktoś zechciał przypomnieć potęgę Eleventh House. Na płycie „The Livelove Series Volume 1: January 1975” usłyszymy materiał z dwóch pierwszych LP grupy. Raz są to cudownie miażdżące nam słuch ścianą dźwięku kawałki, jak popisowe „Bird Fingers”, „Funky Waltz”, „The Other Side” czy Mouzona „Tamari”. Raz są tu cudownie hipnotyczne sprawy, jak „Diedra” i „Low Tee Tah”, raz rozbudowana suita z „Level One” i solowe popisy na akustycznej gitarze. I nie ma tu niczego za mało – każdy daje z siebie wszystko, Mouzon rąbie w bębny nie gorzej od Cobhama, Mandel zalewa nas Fender Rhodesem i bardzo trafnie wrzuca wstawki i loopy z syntezatora, Mike Lawrence może i nie ma tyle zmysłu, co Brecker, to mocarnego jazz-rockowego składu pasuje jak ulał.Album jest długi i sycący, zawiera aż 12 kawałków. W środku mamy booklet ze zdjęciami z epoki oraz krótkim esejem Waltera Kolosky’ego, eksperta od nurtu fusion. Świetna jest również jakość dźwięku, choć nie jest to nagranie perfekcyjnie audiofilskie. Liczę, że to nie ostatni, archiwalny koncert Coryella, jaki ukaże się na CD, bo jako niepoprawny fan fusion miałem wgląd w różnego bootlegi i wiem, że są materiały, na których Eleventh House prezentuje się jeszcze lepiej!
01. Bird Fingers; 02. Diedra; 03. Gratitude („A So Low“); 04. Low Lee Tah; 05. Funky Waltz; 06. Suite (Entrance/Repose/Exit); 07. Julie La Belle; 08. The Other Side; 09. Tamari; 10. Untitled Thoughts; 11. Adam Smasher; 12. The 11th House Blues
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.