Job
To już któraś z rzędu propozycja Naftule's Dream, jednak dopiero pierwsza, jaką mam przyjemność słuchać. Naftule's Dream to zespół wpisujący się w krąg muzyki żydowskiej "radykalnego" nurtu. Zanim jeszcze muzyki tej się posłucha, sekstet ciekawi składem instrumentalnym, w którym znajdziemy klarnet, puzon, akordeon, elektryczną gitarę, tubę i perkusję. Przyznam, że nie znam drugiego zespołu, który aranżowałby swą muzykę na taki skład.
Już na wstępie zatem zaczyna ona brzmieć w sposób odmienny od naszych przyzwyczajeń. Ja to lubię. Z samej okładki, choć niestety dopiero po jej rozpakowaniu można się dowiedzieć, że oprócz utworów stanowiących kompozycje członków zespołu, jeden z utworów jest tradycyjny, a dwa pochodzą z cyklu "Gnossiene", skomponowanego przez praojca impresjonizmu Erika Satie (przy okazji, polecam wszystkim miłośnikom Billa Evansa czy Keitha Jarretta, którzy się jeszcze z nim nie zaznajomili). Joba trudno nazwać jazzem. Trudno też nazwać muzyką okołojazzową. Wydany jednak został w wytwórni, która przez wielu jazzfanów poszukujących nowej muzyki, kojarzona jest z muzyką jazzową czy szerzej okołojazzową.
Muzyka podobna do zawartej na "Jobie" jest często (bo co roku) słyszana w Krakowie podczas Festiwalu Kultury Żydowskiej. Jednak dla osób, które na tym festiwalu nie bywają, spotkanie z propozycją Naftule's Dream może być niezwykłym przeżyciem. Muzyka klezmerska rozwija się. Nie jest ona zamknięta w kręgu dźwięków, które znamy z filmów opowiadających o losach Żydów. Bynajmniej nie brzmi już też tak, jak śpiewy Tewje Mleczarza i jego przyjaciół w "Skrzypku na dachu". Nie jest też podobna do tego co słychać w recitalach muzyki żydowskiej, jakie od czasu do czasu oglądać można w TVP. To pełna życia, ale i muzycznej zadumy propozycja czerpiąca tak z żydowskiej, w tym przypadku, przede wszystkim, klezmerskiej tradycji. Pozostałe elementy tej układanki zwykle sięgają do arsenału muzyki rockowej, jazzu, klasyki, a niekiedy nawet do innej muzyki etnicznej. Do ojców takiego grania należy zaliczyć wyśmienitego wirtuoza klarnetu Davida Krakauera, a także Franka Londona, Matta Dariau i jego Paradox Trio, Bena Goldberga z New Klezmer Trio, Andy Statmana i pewnie jeszcze kilku innych. Naftule's Dream podąża zatem przetartym już szlakiem, jak powiedziałem, szlakiem w Krakowie doskonale znanym. Nie znaczy to, że ich propozycja jest wtórna. Naftule's Dream wygrywają ową aranżacją - skład instrumentalny i aranżacje na tak nietypowy zestaw instrumentów jest elementem wyróżniającym ten zespół.
Słucham tej muzyki i (w jakiś tam sposób) oceniam ją z pozycji Goja. To nie jest muzyka mojego podwórka, to muzyka jaką poznałem w dojrzałym już wieku. Ciekawa, lecz potrafiąca w dużej ilości znurzyć zewnętrznym podobieństwem, powtarzalnością tematów i ich rozgrywania w klezmerski sposób.
Do "Joba" powracam z przyjemnością. Bawią mnie współbrzmienia tuby, puzonu i klarnetu, wspomagane akordeonem. Bawią, w sensie nie śmieszą, ale sprawiają przyjemność. Przyznam, że kompletnym zaskoczeniem były dla mnie owe dwa utwory Satie, znane mi wcześniej jedynie z pianistycznych i orkiestrowych interpretacji, tu zaaranżowane w zupełnie nietypowy sposób. Prawdopodobnie, gdybym nie przeczytał informacji na okładce, w ogóle nie zwróciłbym uwagi, że kolejny utwór wyszedł nie spod pióra członków grupy, ale uznanego twórcy klasycznego.
W sumie udana propozycja z kręgu "nowej muzyki klezmerskiej". Wydaje mi się, że jednak, dla osób nie wyrastających w kulturze żydowskiej, nie interesujących się nią specjalnie i jedynie, poszukujących jakichś ciekawych propozycji z innej, niż słuchana na co dzień muzyka, najważniejszym kluczem do przyjemności w odbieraniu kolejnych propozycji tego typu, jest nie przedobrzyć. Nie zgromadzić wszystkiego co się da, bo w pomimo wielu odrębności pomiędzy poszczególnymi grupami, to wciąż bardzo podobna muzyka.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.