Jazzanova
Żywiołowość, barwy i rytmika muzyki latynoskiej to elementy, którym nie można się oprzeć. Jednocześnie pochodzące ze Środkowej i Południowej Ameryki style są na tyle elastyczne, że łatwo je ubrać w dowolny kostium, a więc i sprowadzić do rangi najbardziej przyziemnego popu. I nie ma w tym absolutnie nic złego – gorzej gdy artyści o dużych możliwościach zaczynają sami do tego typu uproszczeń dążyć. Pośród zalewu muzyki opartej na bossa novie, solowy album gitarzysty Ira Krisa to bardzo miłe zaskoczenie.
Podejść do fuzji jazzu i latino było w historii wiele, nawet pozornie mało różnorodne lata 40. i 50. też przyniosły kilka ciekawych ekspedycje w te rejony. Moją ulubioną z hard-bopowych lat jest zdecydowanie „Cannonball’s Bossa Nova”, nagrana w 1962 roku z plejadą znakomitych muzyków, w tym przyszłych gwiazd – Sergio Mendesem i Dom Um Romao. Ale bank został rozbity dopiero przez Stana Getza, który po serii albumów z latynoskim jazzem strzelił w dziesiątkę longplayem „Getz/Gilberto”. Bossa nova przebojem wdarła się do USA, a stąd zapewne i do Europy.
Nagranie albumu w latynoskiej stylistyce nie było już więc osiągnięciem – było nim nagranie dobrego albumu z takiegoż gatunku! Nosa do dobierania odpowiednich wykonawców miał szef legendarnego, niemieckiego labelu MPS, który jeszcze 1966 roku sprowadził genialnego gitarzystę Badena Powella. Niedługo do schwarzwaldzkiego studia dotarł również nikomu nieznany tercet egzotyczny, zasilony w studiu przez sekcję rytmiczną.
Ira Kris nie jest mało znanym tytanem gitary, to człowiek, który pojawił się i zniknął. Razem z saksofonistą i flecistą St. Peterem przeprowadzili się do Monachium, tam spotkali specjalizującego się w latynoskim graniu Juana Romero. Trio pograło trochę, a potem rozpadło się bez śladu. Nie mam pojęcia czemu, bo płyta, którą zostawili po sobie, jest po prostu znakomita. Diabelskie akordy klasycznej gitary wraz z raz łączącymi się w unisonie, raz „rozmawiającymi ze sobą” dźwiękami fletu i elektrycznego „wiosła” tworzą razem przepiękny groovie. Nie są to królowie improwizacji, ich improwizacje momentami trącą banałem, ale to przecież nie jest najważniejsze.
To znakomite wzajemne zrozumienie pewnie nie robiłoby takiego wrażenie, gdyby nie jakość dobranych kompozycji i ich fantastyczne wykonanie. Panowie raz karmią nas dynamicznymi, żywiołowymi, ale przy tym w pełni delikatnymi kawałkami, żeby potem usadzić nas w fotelu i odesłać do krainy niezwykłej zadumy, z której przecież bossa nova też słynie. Pod tym względem utwory „Inside My Head” oraz – zwłaszcza – „Canto De Iemanja”, przywodzący na myśl szkołę ECM-owską, to prawdziwe majstersztyki. Jak zawsze wychwalam solistów, ale trzeba też dodać, że znakomicie spisała się i sekcja, a zwłaszcza dwojący się za zestawem perkusista. Tony Inzalaco potrafił bowiem nie tylko „posłodzić”, ale i wrzucić świetny, połamany podkład, który zdecydowanie ułatwia poddanie się latynoskiej hipnozie.
1 Canto De Ossanha; 2. Inside My Head; 3. Rio; 4. Reza; 5. Canto De Iemanja; 6. Juanito; 7. Casa Forte
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.