Catching Tales
Oto płyta warta swojej ceny! Album Jamie Culluma zaczyna fajny, funkujący kawałek, w którym sporo rhythm'n'bluesa przywodzącego na myśl Raya Charlesa. Następne dwa już nie są takie dobre. Jakieś rozmamłane. Wolne, piosenkowe.
Raz fortepian ma klasycyzujące wstawki, innym razem jazzującą solówkę. Jakby Cullum nie mógł się zdecydować, dla kogo nie tylko ma być płyta, ale i jeden i ten sam utwór. Nie mam nic przeciwko takim połączeniom, jednakże pomiędzy oboma rodzajami musi zaistnieć jakaś synergia, której tutaj próżno szukać. Nieco lepiej przedstawia się utwór czwarty, choć wprowadzenie sztucznie generowanych dźwięków (echa, elektroniczna perkusja), nie wyszło mu na dobre. Utwór piąty to powrót do szybkich temp. Lepiej, bo Cullum chyba w utworach zagranych z większym drive'm lepiej się czuje. Utworek niby kipi souljazzowym życiem, ale... Al Jarreau robił to lepiej. Ok, nie marudzę - i tak należy utworek zaliczyć do lepszych na płycie.
Utwór szósty to powrót do lekko funkującej muzyki, ale muzykom tym razem idzie on jak po grudzie. W stosunku do śpiewanej przez Culluma melodii aranżacja i gra pozostałych muzyków jest nazbyt ciężka. Następny kawałek mógłby znaleźć się na jakiejś płycie Eltona Johna. Niby i rekomendacja, ale Cullum okrzyczany był i reklamowany jako wschodząca gwiazda męskiej wokalistyki jazzowej. Cóż, jego, artysty (mam nadzieję) wybór. Ballada "I'm Glad There Is You" zaśpiewana jest nieco w sposób przywołujący Cheta Bakera. Dla mnie to żadna przywara. Chet być może i śpiewać nie umiał (w klasycznym stylu na pewno), ale czynił to z tak głęboko ujmującym przekonaniem, że wszystko mu mogę wybaczyć.
Cullumowi mogę wybaczyć niezbyt potrzebną sekcję smyczków, bez której utwór prezentowałby się mniej cukierkowato i lepiej. Następny, dziewiąty utwór znów ma zaaranżowaną sekcję smyczków. I tyle. Raczej wolniejszy i mimo wszystko, mimo, że utwory tego typu zdecydowanie lepiej śpiewa rockman Rod Stewart, należy do jaśniejszych punktów płytowego programu. Dziesiątka kończy się ponownie niezdecydowaną balladką. Inna aranżacja mogło być lepiej. "Siedem dni na zmianę twego życia" obiecuje jakieś zmiany. Zmiana jest - ta spokojna ballada to znów jaśniejszy utwór na płycie.
Natomiast przyznam, że nie mam najmniejszego pojęcia czym miał być utwór następny. Reggae? Soul? Wszystko w jednym, ale smakuje tak, jakby do jakiejś potrawy dodać wszystkie możliwe przyprawy jakie znalazło się na półce dobrze zaopatrzonego sklepu. Znacznie lepsza jest następna ballada, ba może znów jeden z lepszych utworów na płycie. Miło się jej słucha i tyle mam w tej sprawie do powiedzenia. Kończąca płytę piosenka "My Yard" zaczyna się, trwa i kończy. Ot i tyle. Trwa minut cztery, mogłaby trwać i sześć, a optymalny czas trwania winien się zmieścić poniżej trzech.
Jak na "nadzieję", czy też może nawet "najlepszego" jazzowego wokalistę - słabo. W każdym bądź razie bez pomysłu. Dlaczego warta zatem swojej ceny? Bo dałem za nią 5,99 zł.
- Aby wysyłać odpowiedzi, należy się zalogować.