RED Trio feat. Lebik & Damasiewicz - słodki Dżizusie, warto było

Autor: 
Piotr Jagielski
Autor zdjęcia: 
mat.promocyjne

Krótko – cieszę się z Red Trio. Cieszę się z Lebika i Damasiewicza. Cieszę,się z Lebika i Damasiewicza.  się, że ten koncert się odbył i że nawet zjawiło się trochę ludzi, żeby go posłuchać. Cieszę się, że coś się dzieje a niech ci, których zabrakło w środę w Klubie Kultury Saska Kępa wiedzą, że coś się dzieje. Właściwie wystarczyłoby samo lizbońskie trio Hernani Faustino, Rodrigo Pinherio i Gabriel Ferrandini, ponieważ muzyka, którą proponuje jest niełatwą w odbiorze – jeśli ktoś idzie na muzykę tak jak można iść na kawę – radykalną improwizacją. Nie jest łatwo, ale jakże satysfakcjonująco, gdy ma się świadomość, że obcuje się z czymś wyjątkowym; nie jestem wobec muzyków bezkrytyczny, po prostu stęskniłem się za czymś, co nie jest po prostu kopą kopii, bezpiecznym rozwiązaniem.

Red Trio ma pomysł na swoją muzykę, bardzo wyraźny – konsekwentnie poszukują nowych harmonii, nowych rytmów, nowych dźwięków jako takich. Gdy tylko grupa zaczyna wpadać w melodyjność, podąża za nią przez chwilę, by w końcu rozbić ją, zacząć szukać dla innej formy, innego znaczenia. Szczególnie płodny w tym zakresie wydaje się perkusista Gabriel Ferrandini, znany polskiej publiczności z gry w formacji Power of the Horns.

Wrocław miał w środowy wieczór mocną reprezentację na scenie – z Red Trio przyjechał trębacz Piotr Damasiewicz i saksofonista Gerard Lebik. Obaj muzycy wynieśli – i tak niezwykle bogate – pomysły Red Trio jeszcze wyżej, dokładając kolejnej warstwę farby, nadając środek ciężkości. Szczególne wrażenie robiła gra Lebika – nie chodzi nawet o partie czy melodyjność a o samo brzmienie. Mógłby po prostu trzymać przez minutę jeden dźwięk i nie wydaje mi się by ktokolwiek mógł narzekać. A własny głos – tym legitymują się i Lebik i Damasiewicz tak jak portugalska grupa – to rzecz na wagę złota i zastraszająco nieczęsta. I męcząca, jak męczącą czynnością jest bycie zmuszonym do myślenia. Po blisko półtorej godziny takiego nieprzerwanego przepływu ambitnych i niekonwencjonalnych pomysłów z Saskiej Kępy wychodziłem wycieńczony, jakbym rozładował własnoręcznie wagon węgla. Ale, słodki Dżizusie, warto było.