Mózg Festival: Ecstasy Project "They were P."

Autor: 
Karola Kowalska
Autor zdjęcia: 
Bogdan Adamczyk

"Ecstasy Project to droga w harmonię i spokój, odskocznia od awangardy" tak sam Rafał Gorzycki określa swój najbardziej ułożony projekt. 

Forma festiwalowa, która przewiduje dla każdego z artystów niecałą godzinę na scenie, zmusza do przemyślanego doboru utworów. W przypadku Ecstasy Project odnosiło się wrażenie, że nie poprzestali na selekcji, ale też wyliczyli miejsce na krótkie improwizacje, otarcie potu z czoła i przerwy na oklaski.

Pamiętam wspaniały występ Sing Sing Penelope będący ilustracją muzyczną do niemego szwedzkiego filmu „Skarb rodu Arne”. Film z 1919 roku. W jego atmosferze przeważa poczucie przejmującego tragizmu, winy i kary, czerni i bieli - i taka też była ich muzyka.
W odróżnieniu od tamtego koncertu/projekcji wczorajszy popis przeniósł mnie raczej na deski teatru wystawiającego piękną „Lalkę”. Z rozpoczęciem, szczegółową charakterystyką postaci i krajobrazu, naświetleniem sytuacji politycznej i kulturowej, płynnym przejściem do szczytowej najgłośniejszej fazy (tętent koni, nawarstwienie wątków, Łęcka to zła kobieta, Wokulski kładzie się na tory) i powolny spadek napięcia.
Wszystko zagrane jak trzeba: czysto, równo, w punkt, konsekwentnie, bez fikołków i niespodziewanych zwrotów akcji.
Dopiero w ostatnim utworze widzimy greckie tragedie. Ale takie, w których krew nie przelewa się przez ekran i nie bryzgają jelita uśmiercanych bohaterów. Jest za to wspaniała gra aktorska, improwizacja, trupy ścielą się gęsto, ale nie budzą obrzydzenia i są podekscytowani widzowie krzyczący do aktorów.
I to właśnie było dziesięć minut, na które czekała głodna przytupu publiczność.


Na szczególną uwagę zasługuje założyciel formacji - Rafał Gorzycki. Miałam okazję spróbować różnych projektów perkusisty i mimo tego, że często nie widać go wiele ponad bujną czuprynę znad bębnów, to wydaje się być idealnym liderem, szarą eminencją, który spaja nawet pozornie niepasujące elementy; daje dużo wolności solistom, podąża za nami, ale i pilnuje.

Tej wolności nie wykorzystał Paweł Nowicki. Świadomość wibrafonu w każdym muzycznym składzie sprawia, że chciałabym wyrywać kartki z kalendarza trzy razy dziennie, jeśli to faktycznie przybliżyłoby mnie do terminu koncertu. To zawsze stawia muzyka na nieco straconej pozycji z racji oczekiwań i wyobrażeń. Zatem albo te oczekiwania są powodem mojego zawodu albo grał bezbarwnie albo amplituda jego dynamiki była nieprzekonywująca. Albo wszystko naraz.
I jeszcze o flecie. Na przekór logice najsubtelniejszy z instrumentów zdominował scenę. Nie wiem, czy Rafał zaprosił do współpracy wybitnego Tomasza Pawlickiego, bo koncepcją była zrównoważona dynamicznie muzyka, czy odwrotnie - trzeba było dostosować się do fletu. Nie ubliżając umiejętnościom koncertmistrza, marzyłam by na estradzie pojawił się Anthony Braxton i wylał trochę brudnej farby, wniósł błoto na butach, przydepnął fruwające kwity.
Jakkolwiek doceniam piękną harmonijną muzykę Ecstasy Project, to wolę bardziej rozbujane projekty Rafała Gorzyckiego - przebieram nóżkami w oczekiwaniu na Dziki Jazz.