Gorzycki i Pater – Therapy w Pardon To Tu

Autor: 
Krzysztof Wójcik
Autor zdjęcia: 
Marek Hofman (mat. prasowe)

Od dawna nosiłem się z zamiarem posłuchania duetu Rafała Gorzyckiego i Kamila Patera na żywo. Traf chciał, że okazję po temu miałem dopiero w ostatnią środę.  Areną mojego spotkania z muzyką Therapy było Pardon To Tu, a towarzyszyła mi umiarkowana frekwencja i miła, nieco senna atmosfera podbita niebieskim, nastrojowym reflektorem. W dwóch słowach - warunki znakomite.

Występ został podzielony na dwa długie utwory, charakteryzujące się nieco odmienną dramaturgią. Pierwsza część koncertu opierała się na powoli rozwijanych motywach, w których z mojego punktu widzenia największe znaczenie miała sama barwa dźwięków wytwarzanych przez duet (choć melodyjnego powabu również odmówić im nie sposób). U stóp Kamila Patera rozpościerały się dwa szerokie panele z efektami gitarowymi, jednak gitarzysta nie żonglował brzmieniem na zasadzie dziecka, które maluje obrazek kredkami o 150 kolorach. Wręcz przeciwnie –muzyk zwykle zapętlał gitarę, następnie nakładał na nią kolejne warstwy, które delikatnie popychały muzykę dalej, z rzadka pojawiały się nieco bardziej kąśliwe partie, ocierające się niekiedy nawet o funk. Sam styl gry Patera przypominał mi trochę solowe występy Artura Maćkowiaka, wzbogacone o lekko jazzujący feeling. Niemniej jednak gitara unikała funkcji dominującej, a była częścią dwugłosu dopełnianego niezwykle poukładaną i pomysłową grą Gorzyckiego. Muzyk zaprezentował bardzo surowy, a zarazem szeroki wachlarz brzmień talerzy, bębnów i różnego rodzaju perkusyjnych zabawek, a robił to z dużym wyczuciem i dbałością o subtelne szczegóły. W efekcie to zwykle zestaw Gorzyckiego był instrumentem, przez pryzmat którego słuchałem muzyki duetu z niesłabnącą atencją.

Narracja wytwarzana przez Therapy przebiegała niespiesznie, jednak fascynowała umiejętnie budowanym melancholijnym nastrojem. Dźwięki generowane przez duet mógłby śmiało posłużyć jako soundtrack do filmu drogi, rozgrywającego się gdzieś na skandynawskich bezdrożach. Była w tej muzyce pewna dawka medytacyjnej mocy, która pozwalała zarówno na skupienie, jak i swobodne dryfowanie myśli. Jednocześnie każda kolejna minuta występu, złożonego z płynnie ewoluujących modułów melodycznych, intrygowała złożonością mikro-środków aranżacyjnych, dzięki czemu była nieprzewidywalna i podsycała ciekawość tego, co wydarzy się za chwilę.

Można by było wyszczególnić pewne punkty kulminacyjne koncertu Therapy, jednak myślę, że jego główna siła polegała bardziej na budowaniu nastrojowej linearności, niż na zabawie w piętrzenie patetycznych finałów. Z pewnością była to terapia, której bliżej do delikatnego, hipnotycznego zejścia w podświadomość, niż operowania szokiem i wstrząsem. W moim przypadku podobna strategia okazała się skuteczna, a koncert zdecydowanie zaliczam do udanych.