Krakowska Jesień Jazzowa 2012: małe składy Barry'ego Guya

Autor: 
Bartosz Adamczak (www.jazzalchemist.blogspot.com)

Jeżeli zebrać w jednym miejscu 12u artystów tej rangi co członkowie Barry Guy New Orchestra to pewnym jest, że iskry kreatywności wypełnią przestrzeń spotkania. Tak też było przez trzy alchemiczne dni (wieczory) tego tygodniu, kiedy to ze składu orkiestry zostały wyłonione grupy mniejsze, nie powtarzając ani razu propozycji, które pojawiły się dwa lata temu (za wyjątkiem dwóch składów saksofonowych, które są pewną osią zespołu, mowa oczywiście o wieloletnich triach Barry'eg Guya za Evan Parkerem i Paulem Lyttonem oraz Tarfala Trio z Matsem Gustafssonem i Raymondem Stridem).

Te trzy wieczory to jak tworzenie nowych obrazów w kalejdoskopie, zabawa elementami, ciągła ich konfrontacja, powodowana ciekawością odkrywania nowych możliwych reakcji i skutków. To prezentacja możliwości i bogacta -  brzmieniowego, teksturalnego, formalnego i ekspresywnego ukrytego w tym zespole. Bogactwa, które nie zawsze ma szansę wybrzmieć w ramach wykonania kompozycji, choć obecne podskórnie, ale manifestuje się w pełni w sytuacji improwizowanej, poniekąd prowizorycznej, kiedy nowe rozwiązania potrzebne są tu i teraz. Te trzy wieczory to lekko szalone laboratorium (al)chemiczne.

A chemia w tym zespole jest niezwykła, każde zestawienie cząstek tworzy związki zróżnicowane, zaskakujące, zachwycające i inspirujące. W ciągu trzech wieczorów pojawiło się takich nowych związków chemicznych kilkanaście (na stronie jazzalchemist.blogspot.com można znaleźć „rozpiskę” z poszczególnych dni) i każdy wieczór miał przynajmniej kilka uderzeń nokautujących. Dla mnie takim było praktycznie każde pojawienie się na scenie Matsa Gustafssona, w którego rękach baryton staje się narzędziem dźwiękowej apokalipsy, takim były ogniste dźwięki skrzypiec tnących mocarny riff tuby i barytonu właśnie, takim był duet Augusti Fernandeza i Raymonda Strida mroczny i rozpędzony niczym sztorm na otwartym morzu. Nie sposób wszystkich wymienić, ale wspomnieć należy o finałowym momencie tej trzydniowej serii, kiedy to jedenastu muzyków (Maya pozostała wśród widowni) ścisnęło się razem na scenie i mocarnymi riffowymi tutti wbiło publikę w fotel.

Gdzieś na drugim biegunie tej nieposkromionej energii i swobody jawi się koncert finałowy Barry Guy New Orchestra. Po trzech dniach nieokiełznania, pojawia się rama kompozycji. Pojawia się pytanie o granice improwizacji i organizacji, o to jak możliwe jest współistnienie prawa i wolności, o możliwość indywidualnej ekspresji i kolektywnej, konstruktywnej wypowiedzi.

I Barry Guy znajduje sposób na połączenie tych wszystkich dialektalnych sprzeczności. Trzy kolejne kompozycje będą miały głównego solistę (Maya, Trevor, Augusti) ale pojawiają się w kolejnych improwizowanych zestawieniach wszyscy członkowie zespołu, niczym malarz dobierający barwy, Barry Guy wyodrębnia ze składu orkiestry kolejne zestawienia instrumentów i muzyków, ujmując te wypowiedzi w drapieżne akordy jak i majestatyczne symfoniczne harmonie.

Muzyka w swojej wielości barw i odblasków i orkiestralnym bogactwie sięga tam gdzie Stan Kenton czy Gil Evans chcieliby móc pójść. Zachwyca swoją dźwiękową konstrukcją, nie tracąc elementu improwizacyjnej ekspresji.

Osobiście wciąż próbuję zebrać swoje myśli, bezskutecznie. Wiem jednak że za takie chwile jak te, niewypowiedziane, kochamy tę muzykę. To są te momenty, w których wizja, pasja i ekspresja łączą się w całość.