Koń i siła czyli Pink Freud na żywo!

Autor: 
Kajetan Prochyra
Autor zdjęcia: 
Paweł Karnowski

"Horse and power" - nowa płyta zespołu Pink Freud, która sklepowe półki ujrzy 15 maja, bedzie sukcesem. Rozgłośnie radiowe będą sięgać przynajmniej po otwierający album, balladowy z początku, energetyczny w finale utwór "Konichiwa". Publiczność z przyjemnością uczestniczyć będzie w koncertach, na których muzycy będą dawać z siebie wszystko. Na scenie, jak i przy radiowym mikrofonie, wszystko poprowadzi z uśmiechem, urokiem i swadą Wojtek Mazolewski. Tylko czegoś tu niestety brakuje.

Nowa muzyka Pink Freud jest skrojona na miarę. Utwory są w większości krótkie, melodyjne, o dość prostej strukturze. Każdej z kompozycji towarzyszy historia, którą Wojtek może opowiadać w przerwach między utworami, a dziennikarze cytować w swoich recenzjach. Publiczność zaś może skakać, tańczyć, klaskać, nagrywać tańce i miny Wojtka na komórki - mowiąc krótko: dobrze się bawić. Tak właśnie było wczorajszego wieczora w warszawskim klubie Hydrozagadka, podczas niemal dwugodzinnego, pełnego energii koncertu Pink Freud w ramach ogólnopolskiej trasy promującej ósmy ich album - "Horse and Power".

Wszyscy dobrze się bawili - czego się więc czepiam?

Po pierwsze tego, że muzyków takich jak Tomasz Duda czy Adam Milwiw-Baron stać na więcej - nawet w tej mocno rozrywkowej konwencji. Ten pierwszy, w chyba najbardziej  rozbudowanej kompozycji zatytułowanej "Octowy dziad" miał wreszcie przestrzeń na rozwinięcie skrzydeł. Zagrał bogatym, różnorodnym brzmieniem, by po chwili, stosując technikę permanentnego oddechu, zagrać solo, wykorzystując akustyczne i perkusyjne możliwości swego saksofonu barytonowego, nieco w stylu Colina Stetsona. Już miało być pięknie, a było krótko szybko i niedokładnie. Z programem koncertu trzeba bowiem lecieć dalej.  Baron zaś miał wiele momentów, w których słychać było jego potencjał - cóż jednak poradzić, że publiczność najbardziej cieszyła się podczas rockowego "Pink hot loaded guns", kiedy Mazolewski pokazywał język i skakał po scenie? Panowie mają tego najwyraźniej doskonałą świadomość. Spontaniczność, improwizacja w tej formacji wydaje się być aż nadto dopracowana.

Właściwie od Pink Freud i Mazolewskiego dziennikarz jazzowy powinien się odczepić i zamiast cedzić swoje zastrzeżenia, nosić Wojtka na rękach za wkład, jaki swoją tytaniczną pracą promocyjną, wydawniczą i wizerunkową wniósł w promocje jazzu w Polsce. Ilekroć na antenie, ekranie, czy łamach wielkonakladowych pism pojawia się jego nazwisko, zabiera się z nim autostopem słowo "jazz". Tylko co z tego wynika i kto tu kogo podwozi?

Na nowej płycie znajdzie się utwór "Flying Dolphy" - hołd złożony przez Pink Freud gigantowi amerykańskiego saksofonu, jazzu i muzyki amerykańskiej w ogóle. Jednocześnie, jak zapowiedział leader zespołu, mają oni na tyle niepokory by jego muzykę niszczyć, po to, by pokazać co można by dziś zrobić z jazzem. Tyle, że z jazzem można i robi się dziś dużo, dużo, dużo więcej - najczęściej jednak w świetle dużo skromniejszych jupiterów niż tych, oświetlających wizerunek Pink Freud. Z drugiej strony czy "Horse and Power" stanie się dla kogoś przepustką do świata Dolphy'ego, Mingusa czy Colemana? Tak jak bardzo bym tego chciał, tak bardzo wątpię.

Płyta "Horse and Power" wyląduje zapewne na sklepowej półce w dziale jazz. Może Wojtek Mazolewski i Pink Freud są największymi showmanami wsród jazzmanów? Chociaż są jeszcze np. Macio Moretti czy Tymon Tymański. Może są więc największymi jazzmanami muzyki rozrywkowej? To miano chyba należy się bardziej np. grupie Voo Voo? Jazzu w nowym projekcie Pink Freud jest chyba w sam raz na trójkę.