Jazz Jantar 2018 – relacja z drugiej części Festiwalu

Autor: 
Marta Jundziłł
Autor zdjęcia: 
Paweł Wyszomirski

W minioną niedzielę zakończył się 21. Festiwal Jazz Jantar. Za nami aż 25 koncertów, które pięknie redefiniują klasyczną wizję muzyki jazzowej. Przez gdańskiego Żaka przewinęła się naprawdę zacna zgraja artystów. Starzy wyjadacze pokroju Vijaya Iyera czy Marka Napiórkowskiego, młode wilki polskiej sceny: Pokusa XXL czy Vibe Quartet, a także romansujące z muzyką rockową zespoły: takie jak kwartet Grega Foxa, brytyjskie Roller Trio czy mocno folkujące Snow Poet z Wielkiej Brytanii. Przepełnione sale i tłum zadowolonych słuchaczy świadczą o tym, że choć muzyka jazzowa często cieszy się powodzeniem wyłącznie wśród hermetycznej grupy odbiorców, w Trójmieście jest wyjątkowo lubiana i popularna. Tak trzymać Trójmiasto! Tak trzymać Jazz Jantar!

Podczas tegorocznej edycji nowością w line-upie Festiwalu były koncerty z cyklu Young Britain. Cykl okazał się strzałem w dziesiątkę. Yazz Ahmed, Binker Golding Band, Roller Trio i Snow Poet z gracją pokazali jak szeroko pojmowana jest muzyka jazzowa na Wyspach. Brytyjskim zespołem, który najbardziej przekonał mnie do swojej muzycznej wizji jest kwartet zebrany przez młodą trębaczkę - Yazz Ahmed, pochodzącą z Bahjranu (kraj położony między Katarem a Arabią Saudyjską). Młoda artystka z wielkim wyczuciem i wiarygodnością przemycała elementy muzyki arabskiej do typowo współczesnych amerykańskich form jazzowych. Ten kulturowy miks dostarczył silnych a momentami nawet spirytualnych wrażeń, stosownie podkręcanych przez elementy elektroniczne serwowane przez trąbkę, a także pozostałych doskonałych instrumentalistów na czele z czarującym melancholijne narracje wibrafonistą - Ralphem Wylda. W tyle na pewno nie pozostawała temperamentna sekcja rytmiczna (David Mannington i Martina France), która tego wieczoru zaserwowała bardzo spójny i momentami gęsty groove. Wnioski po koncercie Ahmed są bardzo krzepiące: przede wszystkim jej muzyka jest inspirująca, ale nieprzeładowana. Z jednej strony mocno eksplorująca pod względem zaczerpniętych motywów, z drugiej zaś – bardzo introwertyczna, grana mocno do wewnątrz. Te swoiste kontrasty wywołały spore zainteresowanie wśród słuchaczy, którzy zaprosili muzyków do odegrania bisu – aranżacji utworu „Bloom” z repertuaru grupy Radiohead.

Sporym festiwalowym zaskoczeniem było dla mnie zaproszenie na Salę Suwnicową zespołu Snow Poet. Zespół instrumentalny stał tu mocno w cieniu, za urokliwą wokalistką. Irlandka - Lauren Kinsella przepięknymi długimi frazami śpiewała bardzo ważkie teksty dotyczące nie tylko miłości – jak twierdzą złośliwi, ale też kondycji ludzkiej psychiki i szukania sensu w życiu. Koncert był bardzo przyjemnym, soft popowym przerywnikiem pomiędzy awangardowym występem Pulverize The Sound i pulsującą magmą w wykonaniu kwartetu porywającego Grega Foxa. Mimo to, obawiam się, że Scena Jantarowa zarezerwowana jest dla zespołów bardziej poszukujących.  Ładny głos prowadzący, romantyczny akompaniament fortepianowy, słodkie konsonansowe chórki i forma: zwrotka, refren to trochę za mało, żeby porwać publiczność i przekonać ją o wyjątkowości projektu Snow Poet.

W zupełnie innym stylu niż Lauren Kinsella słowem posługiwała się Camae Ayewa z kolektywu Irreversible Entanglements. Podczas koncertu na żakowej scenie artystka jawiła się niczym Kasandra, wygłaszająca przerażające wizje przyszłości. Sceniczna moc Camae przejawiała się w dogłębnych recytacjach i…. dość obojętnym stylu scenicznym. Przez cały koncert była odizolowana od publiczności, raczej zadziorna niż miła, w żadnym razie nieoczekująca owacji. Mimo to, siła jej przekazu była poruszająca. Nic w tym dziwnego. Camea Ayewa jest znaną w Stanach poetką, aktywnie walczącą o prawa mniejszości w Stanach zdominowanych przez trumpizm. Protestujące komunikaty jak „Enough War” czy „God won’t save us” wryły mi się w głowę i do dziś wywołują ciarki na plecach. Niski, przejmujący głos Camae, krwiste dialogowanie trąbki (Aguile Navarro) z saksofonem (Keir Neuringer) a także selektywna sekcja rytmiczna (Luke Stewart na kontrabasie i Tcheser Holmes na perkusji), podkręcająca atmosferę ogólnej frustracji na scenie, wspólnie stworzyły jeden z najlepszych koncertów tej edycji Festiwalu.

Najbardziej kontrowersyjnym elementem Jazz Jantaru był koncert tria Petera Evansa.  Występ ten zdecydowanie podzielił jantarową publiczność. Choć bardzo się starałam, ciężko było mi zrozumieć ideę muzycznej dezorganizacji, zafundowanej nam przez Amerykanów. Basista Tim Dahl zdawał się obdzierać swój instrument ze skóry. Trzymał go praktycznie w pionie, z wielkim impetem wydając przypadkowe dźwięki i przedzierając się z swoimi diabolicznymi pasażami przez cały gryf. Wyglądał śmiesznie, brzmiał strasznie. Perkusista, choć grał zarówno na dzwonkach, tom tomach i standardowym zestawie, a fundowany przez niego materiał rytmiczny był bardzo zróżnicowany również nie wzbudził mojego uznania. Momentami miałam wrażenie, że usiłuje wyżyć się na instrumencie i razem z resztą zespołu bawi się we wzajemne przekrzykiwanie. Peter Evans, rzeczywiście zadziwiał nieoczekiwanymi barwami, jakie można wydobyć z trąbki: piski, bulgoty, niskie chlusty, jednak znowu: w jego grze zabrakło mi klucza, a całość wydawała się zwyczajnie przypadkowym, nieznośnym jazgotem. Tego wieczoru, wychodząc z Sali Suwnicowej, odetchnęłam z ulgą.

Natomiast koncertem, który na plus bardzo mnie zaskoczył był występ eleganckiego tria pianisty Aarona Diehla, z serii All That Jazz. Spodziewałam się grzecznego i co tu dużo mówić – nudnego grania, a dostałam – dopracowany w każdym calu, spójny i porywający występ. Takiego jazzu trzeba słuchać! Koncert tria Aarona Diehla przyrównać można do idealnie skrojonych garniturów, które artyści mieli na sobie podczas występu. Klasyczny, wysmakowany, bardzo elegancki, ale z pazurem i w wielkim stylu. Każda nuta miała tutaj sens, wszystko zagrane było równiusieńko, z olbrzymim zaangażowaniem, wprawą i lekkością. Wspaniała sekcja rytmiczna (Paul Sikivie – kontrabas i Lawrence Leathers na perkusji) porozumiewali się na wskroś telepatycznie a ich dialogowanie było lawinowo pobudzające, kolejno: lidera i publiczność. Podczas koncertu Diehla nie zabrakło też elementów showmeńskich, jak popisowe granie etiud w stylu Dave’a Brubecka czy Billa Evansa, a także mistrzowsko wykonanych fragmentów odtwórczych (najbardziej osobistym fragmentem tego koncertu było solowe wykonanie przez Aarona przepięknej Etiudy 16 op. ze zbioru Philippa Glassa) .



Wspominając tegoroczny Jazz Jantar nie sposób nie wywołać składów elektronicznych. Choć trend przemycania elektroniki do muzyki jazzowej był mocno odczuwalny podczas całego Festiwalu, za sprawą Roller Tria, Grega Foxa, czy gwiazdy elektroniki – Jamesa Holdena, najciekawszą wariacją w tej dziedzinie popisał się islandzki kolektyw – Dillalude. Projekt tribute, zadedykowany amerykańskiemu producentowi i raperowi – J-Dilli, konsekwentnie sięgał po sample bazujące na twórczości legendarnego rapera. Ten dj-ski filar z wielkim wyczuciem uzupełniali muzycy grający na żywo. Trębacz – Ari Bragi Karason dublował melodie, rozwijając je do świetnych motywicznych improwizacji. Z kolei, perkusista – Magnus Tryggvasoon przez cały występ grał niejako do tyłu, osadzając przez to jeszcze głębiej hip-hopowy groove. Całość dała naprawdę wciągający efekt. Koncert z pewnością więcej zyskałby gdyby publiczność wstała z krzeseł. Wówczas łatwiej byłoby pobujać się do muzyki, poczuć hip-hopowy klimat odprężenia i „na maksa” wejść w muzykę.

Jeśli zaś chodzi o jazzjantarowe berło… Bez wielkich zaskoczeń należy do Vijaya Iyera. Nie tylko, dlatego, że jego koncert to jedyne wydarzenie Jazz Jantaru, na które zabrakło biletów. Nie od dziś wiadomo, że z występami Iyera jest jak z filmami Hitchcocka – zaczyna się od miazgi, a potem jest tylko gęściej. Tak było i tym razem z VIjayem Iyerem i jego skrojonym na miarę sekstetem. Oprócz porywającej narracji, niebanalnych instrumentacji i nowoczesnych współbrzmień, Iyer pokazał na czym polega liderowanie na światowym poziomie. Nie czynił z zespołu akompaniamentu, nie popisywał się na ich tle. Vijay Iyer przez ten ponad godzinny koncert skleił z sekstetowej masy jeden wielki instrument. Duży skład gwarantował różnorodność brzmieniową, którą lider śmiało wykorzystywał. Samonapędzająca się dęta machina, potrafiła z jednej strony kolektywnie zawładnąć całym utworem, z drugiej zaś rozłożyć go na czynniki pierwsze w dojrzałych solówkach. Nie sposób wyróżnić tu poszczególnych muzyków, bowiem każdy z nich miał niepodważalnie wielki wkład w rozwój tej innowacyjnej muzyki.

„Jazz Jantar to wydarzenie, dzięki któremu w listopadzie w ogóle wychodzę z domu” – to zdanie, wygłoszone dumnie przez znajomego introwertyka dobrze oddaje atmosferę Festiwalu. Pomimo szarugi na zewnątrz, na Jazz Jantarze zawsze jest kolorowo. Mimo, że się nie chce, to jednak na Sali Suwnicowej zaczyna się chcieć. Mimo, że dni są coraz krótsze a roboty jest coraz więcej, na Jazz Jantar zawsze znajdzie się czas. Ta dziwaczna zależność nie dotyczy tylko mnie, stałych bywalców Festiwalu i jego organizatorów. Dotyczy to przede wszystkim zacnej części mieszkańców Trójmiasta, którzy od lat konsekwentnie tworzą to wyjątkowe wydarzenie.