O kobietach w jazzie i nie tylko.

Autor: 
Maciej Karłowski
Zdjęcie: 

Historia jazzu to w znacznej mierze historia napisana przez mężczyzn. Zwykliśmy mysleć, że to oni zmieniali style, oni odkrywali nowe brzmienia, poszerzali zakres możliwości instrumentów, dokonywali estetycznych rewolucji. Ale jeśli dobrze popatrzeć w szerszym nieco planie jest na świecie pokaźna i niesłusznie bagatelizowana liczba jazzowych pań, które bez ostentacji i nadymania policzków towarzyszą tej muzyce i tworzą ją od samego początku na poziomie absolunie nie ustepującym jakością temu co proponują mężczyźni, a niejednokrotnie przewyzszają go wyraźnie.

Głos wart fortunę
„Show to ja” – mawiał Miles Davis. Ani Ella Fitzgerald, ani Sarah Vaughan czy Billie Holiday nigdy o tego rodzaju wypowiedzi nawet nie można było podejrzewać. W czasach swojej świetności jednak bez większych ceregieli mogły takie wyznania czynić i raczej uszłoby im to zupełnie na sucho. Tym bardziej, że ich praca na scenie, ich dorobek w ogromnej mierze ukształtował nie tylko wizerunek samego jazzu, ale także przecież wszelkie dziedziny pokrewne czy może lepiej powiedzmy to wprost: w sposób znaczący wpłynęły na całą muzykę rozrywkową, jaką dziś znamy. Bez ogródek trzeba także dodać, że i dzisiejsze gwiazdy jazzowej wokalistyki zawdzięczają im jeśli nie wszystko, to na pewno wiele. Kto jest kim w dzisiejszej rozswingowanej wokalistyce wiemy, ale co ciekawe zapytani o to niemal odruchowo, jednym tchem wypowiemy nazwiska Dianny Krall, Cassandry Wilson, Dee Dee Bridgewater, Patricii Barber, ale również Norah Jones, Madeleine Peyroux, Melody Gardot, czy Katie Melua'y, a ostatnio także pewnie i Esperancy Spalding, która choć zanim na dobre zaśpiewała, uznanie zdobyła sobie jako kontrabasistka. Nagrody Grammy jednak odbierała już jako śpiewaczka.
W ostateczności też pewnie i Dianne Reeves, choć trudno sobie wyobrażać czy przeniknęłaby do szerszej świadomości, gdyby nie udział w nagradzanym filmie „Good Night, Good Luck”.

Co do niektórych z nich rzecz jest oczywista. Cassandrze Wilson, Dianne Reves, Dianie Krall czy Dee Dee tego miana odebrać niepodobna, nawet pomimo tego, że jazz ex definitio wszystkie cztery śpiewały raczej w początkach swojej kariery. Przy innych wspomnianych damach wątpliwości bywają znacznie, znacznie ostrzejsze. Czyżbyśmy więc utracili intuicyjną umiejętność kwalifikacji czy może poddani zostajemy lekkiej dezinformacji lub manipulacji? Po troszę i jedno i drugie. Niemniej najróżniejsze wpływowe, poczytne i oglądalne media potrafią w tej materii niemal zakrzywić rzeczywistość. Mocą powtarzanego w reklamach i zaprojektowanego na biurku producenta leadu, udaje im się wmówić, że piosenki dziewczyny od country to tak naprawdę hit jazzowej wokalistyki (Norah Jones), że Madeleine Peyroux to przecież Billie Holiday naszych czasów, Katie Melua to nie zwyczajna piosenkarka z gitarą w dłoniach, tylko artystka potrafiąca inteligentnie wpleść w swoje piosenki dyskretne elementy bardziej softowych odmian jazzu. Zdarza się także, że bez wiedzy samej artystki słowo jazz dopisywane bywa do jej artystycznego emploi. Niemal złością zareagowała Melody Gardot, kiedy, jeszcze zanim stała się gwiazdą, udzielała wywiadu Jazz Radiu i dowiedziała się, że promowana jest jako artystka jazzowa!  Z tej prespektywy szczególnie cieszyć trzeba się, z reakcji świata na głos i muzykę nowej gwiazdy, już tym razem zdecydoanie jazzowej Cecile McLorin Salvant. 

Z drugierj strony dostojnym milczeniem traktuje się panie stojące na swobodniej lub całkowicie wyswobodzonej flance muzycznej kreacji. O Janne Lee, Maggie Nichols, Lauren Newton, Christine Jeffrey, Isabelle Duthoit, Verze Bauman, Annick Nozatti i innych wyśnitych improwizatorkach słychać tak mało, tak rzedko i tak okazjonalnie się o nich pisze, że można byłoby odnieśc wrażenie, że w ogóle nie wydarzyły się ich muzyczne życia.

Jakkolwiek karykaturalnie by to nie wyglądało, fakty mówią same za siebie. To właśnie kobiety z jazzem na sztandarze, albo z jazzem w tle zdobią jazzowe festiwale, pozwalają się podziwiać i tworzą już nie tyle wielką muzykę, co bez wątpienia imponujący show. Sformułowanie „okołojazzowy” wydaje się trafne do opisania dziedziny produkcji gwiazd mniejszego i większego kalibru. Ale nie ulegajmy złudzeniom, to nie jest wcale wynalazek naszych czasów. Posiłkowanie się jazzem jako etykietą dodającą prestiżu albo „odjazzowianie” w imię większych zysków było znane jeszcze w czasach świetności wielkich div. „Ella, musimy nagrać jeszcze jedną taką płytę, żebyśmy mogli potem zrobić naprawdę piękną muzykę” – mawiał Norman Grantz, próbując po raz kolejny nakłonić Ellę Fitzgerald do zarejestrowania „songbooku” albo recitalu kolęd.

Wokół podium
A jednak zachęcam, by jednak ponieść trud i spróbować uchronić się przed postrzeganiem kobiecej wokalistyki jazzowej tylko z perspektywy świata promocji. Współtwórczyń jej wizerunku jest o wiele więcej, niż sugerują rankingi sprzedaży płyt czy premiowane prestiżowymi nagrodami konkursy typu Grammy. Osobliwe jednak, że w czasach, gdy dostęp do muzyki jest łatwy ich nazwiska trafiają do słuchaczy rzadziej, niż to było w przeszłości, kiedy jedynym dystrybutorem nowości w tej dziedzinie były nieliczne audycje jazzowe radia publicznego. A przecież z dala od świateł reflektorów jazzowe życie wokalne tętni życiem i ma się całkiem dobrze. Nie rozgrywa się co prawda na stadionach czy w eleganckich salach filharmonii lub luksusowych kasyn oraz w katalogach wielkich koncernów, ale na deskach małych klubów, aby potem ukazać się nakładem niewielkich oficyn. I właśnie daleko od wielkiej sceny powstają w moim odczuciu te najbardziej ekscytujące zjawiska. Z oczywistych względów nie mają wielkich szans przebić się przez medialny szum, otaczający megagwiazdy, ale czasami taki ewenement jednak się przytrafia.
Weźmy choćby Rene Marie, która nieoczekiwanie zadebiutowała na profesjonalnej scenie w wieku niemal 40 lat. Spójrzmy na jej znacznie starszą koleżankę, niestety nieżyjącą już Jeanne Lee, która decydując się na współpracę z wielkimi, ale niekoniecznie bardzo popularnymi muzykami jak Mal Waldron, Anthony Braxton, Jimmy Lyons czy Gunter Hampel, skazała się sama na medialny niebyt, ale także zapewniła sobie ważne miejsce w historii muzyki jazzowej. Na obrzeżach jazzu z wielkim powodzeniem działają czy to Luciana Souza, czy młodsze jej następczynie, że wymienię tylko zdobywające coraz szerszą publiczność Gretchen Parlato i Sarę Serpę.

Podobnie działają inne piosenkarki, o których zbyt wiele osób zbyt często mówi, że stanowią zaledwie tło. Nie za każdym razem chwytają za pióro i papier nutowy, ale za to zapuszczają się w rejony nieczęsto badane przez śpiewaczki w ogóle. Jedne, zamiast wykonywać zgrane standardy, rozprawiają się z późnymi utworami Coltrane’a, inne sięgają do perełek Monka i Shortera, jak choćby Karin Allyson czy mniej znana Susan Pitson – dziś także ceniona nauczycielka śpiewu. Inne z kolei łączą śpiew klasyczny i jazzowy z emocjami, które mogą powstawać tylko na styku słowa i dźwięku. Trochę zapomnieliśmy o wokalnej znakomitości Lisy Sokolov, nieocenionej i wciąż aktywnej pomimo wieku Sheili Jordan, albo muzie legendarnego saksofonisty Steve’a Lacy’ego, Irene Aebi. A gdzie Diamanda Galas albo Sainkho Namtchylak, śpiewaczki sięgające daleko poza idiom jazzowy, oddające swoje kariery kapryśnej muzyce free improv. W perspektywie dyktatu zwyciężczyń komercyjnych list jazzowych przebojów uchodzą naszej uwadze nawet, nie tylko doskonałe, ale mniej znane głosy Dee Alexander czy Judy Bady, ale nawet wciąż z powodzeniem działające na własną rękę, takie śpiewaczki jak Cheryl Bentyne i Janice Siegel, którym w przedarciu się do świadomości słuchaczy nie pomaga fakt, że wywodzą się bądź co bądź ze słynnego The Manhattan Transfer. Lista pań, które warto wspomnieć jest zresztą o wiele dłuższa i nie zamyka się tylko na jazzowych wokalistkach. 

Nie tylko Candy Dulfer

Choć kobiety we współczesnym jazzie to w większości wokalistki, niepodobna zapomnieć, że panie dzielnie podejmowały rękawice rzucane im przez wielkich instrumentalistów. Fakt nie ma wśród nich postaci, które zrewolucjonizowałyby jazzową myśl, tak jak czynił to Armstrong, Parker, Coltrane czy Davis. Niemniej niedostrzeganie ich to ogromna niesprawiedliwość, albo zwyczajne pójście na łatwiznę. Tak jak nie jedyną interesującą kobietą w wokalnym jazzie jest Dianna Krall, tak nie jedyną improwizującą damą jest Candy Dulfer.

O ile kiedyś dało się przyjąć od biedy uogólnienie, że instrumentalny jazz kobiet to pianistyka i orkiestrowe aranżacje. Dzisiaj taki schemat trzeba już czym prędzej odrzucić, bo przecież coraz więcej i lepiej i głośniej mówi się o znakomitej tenorzystkach Ingrid Laubrock, Angelice Niescier, Annie Kaluzie, Melisie Aldanie czy w koścu Matanie Roberts, Angel Bat David, nieżyjącej już trębaczce Jammie Branch, znakomitej puzonistce Christiane Bopp, perkusistkach Nurii Andorze czy Lucii Martinez. Nie mniej klawiatura fortepianu wciąż rozpala kobiecą wyobraźnię bardzo silnie. Dzisiaj pewnie niewielu pamięta – a jeśli już, to głównie dzięki skąd inąd słabemu filmowi „Kansas City” Roberta Altmana – nieocenioną pianistkę i nauczycielkę Mary Lou Williams czy niestrudzoną propagatorkę jazzu Marianne McPartland. A szkoda, bo przez dekady odnosili się do nich z wielkim szacunkiem niemal wszyscy najważniejsi muzycy od końca lat 30. aż do dziś. Czasami po prostu zasiadali z nimi do wspólnego grania, kiedy indziej entuzjastycznie komplementowali ich instrumentalne predyspozycje oraz wizję muzyki. Co szczególnie ciekawe, mimo że obie panie działały w obrębie mainstreamu, szanowali je także twórcy freejazzej rewolucji lat 60. czy eklektycznego nowojorskiego downtownu. Wspomnijmy choćby wspólną płytę Mary Lou i Cecila Taylora oraz płytową serię duetów Marian McPartland, w których pianistka grywała nie tylko z Fredem Herschem, ale także ze słynnym drummerem nowojorskiej awangardy lat 90. Joeyem Baronem. Trudno sobie nawet wyobrazić, aby ich sposób gry albo artystyczna postawa nie były inspiracją dla młodszych adeptek pianistyki. „Cała jestem z tradycji i byłam zaszczycona, mogąc zagrać rolę Mary Lou w filmie Roberta”, wyznała po premierze „Kansas City” wybitna pianistka Geri Allen, któa od tamtego czasu przestała być już obiecującą instrumentalistką, a stałą się zwyczajnie wielkągwiazdą wielkiej jazzowej sceny. 

Muzyczna myśl Mary Lou Williams odbija się w pianistyce Marilyn Crispell, Jessiki Williams, Aminy Claudine Meyers, może także Irene Schweitzer czy w końcu młodszej od nich, ale nie mniej znakomitej Myry Melford. Zresztą, dotyczy to nie tylko kobiet. Cały album poświęcił jej także ot choćby Dave Douglas („Soul On Soul”) w czasach, gdy związany był kontraktem ze słynną RCA. I tu znów można by mnożyć nazwiska prawie w nieskończoność. Częścią tej fortepianowej tradycji, choć w bardzo różnym stopniu i zakresie stają się na naszych oczach najmłodsze pianistki bardzo skutecznie i z wielkim powodzoeniem poszukujące własnego głosu, takie jak Hiromi Uehara, Helen Sung, Angelica Sanchez, Izumi Kimura czy rewelacja ostatnich lat - Kriss Davis.

Również za dyrygenckim pulpitem kobieca ręka silnie zaznaczyła swoją obecność. Nie sposób w tych wyliczankach pominąć takich postaci, jak w przeszłości Carla Bley czy Toshiko Akiyoshi. Prowadzone przez nie big bandy, każdy na swój sposób i według własnych reguł, ustanawiały w sporej mierze wzorce wielkoorkiestrowego grania. Dzisiaj wciąż najjaśniej świeci gwiazda znanej nam już z koncertów na żywo Marii Schneider - niegdysiejszej asystentki Gila Evansa i pilnej uczennicy Boba Brookmeyera, która w swojej dziedzinie, pod nieobecność swoich mentorów wydaje się nie mieć zbyt wielkiej konkurencji.

Jeśli bacznie przyglądać się dzisiejszej scenie muzycznej, to z przebogatego tła wyłaniać zaczną się bardzo wyraźnie artystki chwytające już nie tylko za batutę i zasiadające za fortepianową klawiaturą, ale również za wszystkie instrumenty, które w jazzie zaznaczyły swoją obecność. I tu znów zaledwie kilka przykładów. Nowa postać na jazzowej scenie, saksofonistka Matana Roberts ze swoim olśniewającym wieloczęściowym projektem Coin Coin.  Flecistka Nicole Mitchell – uczennica Jamesa Newtona, filar AACM, która sama odbiera dziś prestiżowe nagrody i przekazuje swoją wiedzę kolejnym pokoleniom muzyków w wyższych szkołach muzycznych. Szacowne instytucje muzyczne zamawiają kompozycje u innych mistrzyń fletu, takich choćby jak Jamie Baume czy Jane Bunette. Kontrabasistka Joelle Leandre na scenach klubów i festiwali na całym świecie nieustannie rozgrywa swoją wielką improwizatorską opowieść. Podobnie rzecz wygląda  u skrzypaczki Indii Cooke, że o całej plejadzie młodych Azjatek nie wspomnę. Z innej flanki, bo o wiele bardziej konwencjonalnej, mamy grającą na trąbce Ingrid Jensen – nie tylko członkinię orkiestry Marii Schneider i solistkę objawienia ostatnich dwóch lat, zespołu Infernal Machines Darcy’ego Jamesa Argue, ale również liderkę własnych grup, z którymi objeżdża sale koncertowe na całym świecie jako jedna z głównych gwiazd. Wciąż działa Jane Ira Bloom, saksofonistka sopranowa, której sztuka w wielu opracowaniach podawana jest jako następny krok w świecie jazzowej gry na sopranie po Waynie Shorterze. Ciekawe czy ktoś pamięta jeszcze jej wyśmienitą płytę z Charlie Hadenem, Edem Blackwellem i Fredem Herschem „Mighty Lights” albo zainspirowaną malarstwem Jacksona Pollocka „Chasing Paint”? Można się spodziewać, że wielu tak, albo raczej wiele, bo skąd niby wziął się mający miejsce w ostatnich latach wysyp saksofonistek wirtuozek, z Grace Kelly na czele, z którymi chętnie współpracę koncertową i płytową podejmują takie autorytety jak Lee Konitz czy Phil Woods? 

Dzieje się w tym kobiecym jazzie dużo i dobrze. Zwróćmy jednak uwagę, że poszukiwania własnego świata dźwięków i osiągnięcia kobiet, które nie chwyciły za mikrofon, jakoś nieszczególnie interesują wielki przemysł muzyczny. Rzadko więc bywają stosownie do swych umiejętności i osiągnięć promowane. Z tej perspektywy nie można się zbytnio dziwić, że swoje płyty czy Maria Schneider, cz Ingrid Jensen wydały we własnej wytwórni i sprzedają je, ze sporym zresztą sukcesem, wyłącznie przez stronę internetową ArtistShare. To szczególnie warta pochwały postawa i śmiała odpowiedź na dotkliwą w skutkach tendencję - jeśli wielcy wydawcy nas nie chcą to zajmiemy się sobą same! Należy się spodziewać, że również i z tego właśnie powodu kobiece środowiska jazzowe zaczęły się jednoczyć pod szyldami stowarzyszeń i organizacji, wydatnie wspierających ich artystyczne zamysły. Pomysł utworzenia International Women In Jazz spotkał się z takim poparciem, że w skład członków weszły nie tylko artystki, ale także słynni krytycy jazzowi, pisarze, fotograficy, właściciele klubów (m.in. Lorraine Gordon, właścicielka legendarnego Village Vanguard). 

Kto jest kim w kobiecym jazzie? To dziedzina i obszerna, i nieustannie warta wzmożonej uwagi. Tym bardziej, że to waśnie premiery płyt kobiet-gwiazd budują potęgę jazzowych pionów wielkich wydawców, a ich koncerty napełniają konta bankowe organizatorów festiwali i w sporej mierze są gwarantem ich niekiedy nawet dostatniego istnienia. A działalność pozostałych mniej słynnych dam światowego jazzu często jest znacznie bardziej interesująca niż to, co ma do zaproponowania męska strona jazzowej barykady. Zatem Ladies First!