Listopadowe Tour de Pologne – impresje po kilku festiwalach jazzowych

Autor: 
Maciej Krawiec
Zdjęcie: 

O tym, że listopad w kalendarzu polskiego życia jazzowego to czas wyjątkowo intensywny, jako miłośnik muzyki improwizowanej wiem od dawna. Na jesień często przypadają premiery płyt i trasy koncertowe, a z nimi w parze idzie istny wysyp festiwali, których zwłaszcza w październiku i listopadzie odbywa się co niemiara. Od przybytku głowa nie boli, choć mawia się także, iż niedosyt jest lepszy od przesytu – samopoczucie zależy od dawki (w tym wypadku muzyki), jaką się zażyje.

Debiutancka trasa koncertowa

Mnie jazzowa strawa, jaką postanowiłem w minionych tygodniach skonsumować, na długo zapadnie w pamięć. Nigdy bowiem na przestrzeni jednego miesiąca nie spędzałem każdego (nieraz długiego) weekendu w innym mieście – najpierw sześć dni w Gdańsku, następnie dwa w Bielsku-Białej, później pięć we Wrocławiu i wreszcie cztery w Krakowie. Przywiodły mnie tam kolejno festiwale: Jazz Jantar, Jazzowa Jesień, Jazztopad i Jazz Juniors.

Naturalnie na niejednym wydarzeniu tego rodzaju już gościłem, ale nie przytrafiło mi się jeszcze tak intensywne podróżowanie między różnymi zakątkami kraju. Postrzegam wręcz ten czas jako namiastkę trasy koncertowej, choć odpowiednikiem pojedynczych „grań” były rezydencje skupione na słuchaniu. Nie wdając się w szczegóły, nie zazdroszczę muzykom ciągłych zmian miejsca, wielogodzinnych transferów, nocnych albo rozpoczynających się wczesnym rankiem podróży. A gdy jeszcze przydarzą się warunki pogodowe, które uniemożliwiają przelot i trzeba szukać rozwiązań awaryjnych, by błyskawicznie znaleźć się w mieście oddalonym o kilkaset kilometrów? Taki los przytrafił się Wolfgangowi Muthspielowi, który z muzykami swego tria musiał jechać samochodem z Wiednia do Bielska-Białej. Dotarli na kwadrans przed koncertem. Z kolei Marcin Wasilewski informował, że z tego samego powodu on i jego zespół musieli skorzystać z pomocy rumuńskiego kierowcy, który wiózł ich ponad 500 kilometrów z Klużu-Napoki do Rzeszowa. Mnie na szczęście nic takiego się nie przydarzyło, ale – mimo że uwielbiam podróżować – zmęczenie dało się we znaki. Dzięki tej mojej debiutanckiej trasie koncertowej w drobnym stopniu mogłem więc przeżyć to, co muzycy podczas swych tournée, i tym samym nabrałem jeszcze większego szacunku wobec ich wysiłku. Nie zapominam jednak, jaki wysiłek artystów jest najważniejszy – naturalnie ten sceniczny. Ale niniejszy tekst nie będzie zawierać relacji ze wszystkich trzydziestu koncertów, którym się w tym czasie przysłuchiwałem. Bardziej rozsądne wydaje mi się wydobycie pewnych wątków, które się rysują, gdy już z pewnego dystansu spoglądam w programy czterech odwiedzonych wydarzeń.

Niepotrzebne premiery?

Bywa tak, że festiwale inicjują specjalne koncerty – premiery zamawianych kompozycji albo występy gwiazdorskich składów, które nieraz spotykają się po raz pierwszy niedługo przed wyjściem na scenę. W takich przedsięwzięciach prym wiedzie Jazztopad, często angażując do nich także zespoły pracujące przy Narodowym Forum Muzyki: filharmoników wrocławskich czy Lutosławski Quartet. Na orkiestrę i fortepian napisał nowe dzieło Brad Mehldau, zamówione między innymi właśnie przez NFM. „Piano Concerto” – pomimo elegancji, przyjemnej łagodności czy ładnie wyeksponowanych partii pianistycznych, harfy oraz perkusjonaliów – nie olśnił. Brakowało ciekawej dramaturgii, emocji, wyrazistości. Ale wieczór obronił się tym, czym wiadomo było, że się obroni – indywidualnym recitalem Mehldaua, który wypełnił pierwszą część koncertu oraz kolejne bisy. Wszak ten artysta jest genialnym solistą, improwizującym z lekkością, intelektualizmem i wrażliwością na każdy temat: Bacha, Coltrane'a czy Radiohead. I choć żałuję, że jego solowe granie nie stanowiło całego wieczoru, to uważam podobne próby za warte podjęcia; z muzyką nową konfrontować się trzeba, pod warunkiem, że zaprasza się do realizacji takich zleceń artystów, którzy dają szansę na ważkie doznania.

Tych zabrakło podczas mojego odbioru „Piano Concerto”, ale zupełnie inaczej było w trakcie premierowego wykonania kompozycji „Ahwal” Amira ElSaffara. Jemu towarzyszyli muzycy Lutosławski Quartet oraz Ksawery Wójciński i Wacław Zimpel. Pomimo obecnej na scenie nerwowości, która mogła wynikać z niewystarczającej ilości prób, dzieło gościa zza Oceanu zachwycało hipnotyzującym pulsem, cierpliwością w budowaniu napięcia, orientalnymi brzmieniami smyczków i santuru, a także partiami solowymi (szczególnie ciekawe były namiastki dialogów ElSaffara na trąbce i Zimpla na klarnecie).

Rewelacyjnie wypadł improwizowany duet perkusyjny Simon Barker-Hamid Drake, choć gdyby na scenie wystąpił sam Drake, pewnie widownia byłaby tak samo zachwycona. Bowiem to jego wielobarwność muzykowania, autorytatywność rytmu i wyobraźnia stanowiły o doniosłości tego premierowego spotkania. Również premierowy charakter miał koncert septetu trębacza Avishaia Cohena o nazwie Bigger Vicious, choć był on o wiele mniej udany. Tu z kolei objawił się następujący problem: jak można cieszyć się występem dwóch połączonych składów (czyli elektrycznego bandu oraz akustycznego kwartetu Cohena), które nijak ze sobą nie współgrają i zostały zestawione niepotrzebnie, bo każdy z nich oddzielnie zaprezentowałby się o wiele lepiej? Zwłaszcza, że mają one wykonać specjalnie na tę okazję napisane utwory, ale część z nich okazuje się być aranżacjami „Pyramid Song” Radiohead czy „Flamenco Sketches” Davisa?

Pochwała working bandów

Dlatego wydarzeń okraszonych słowami „premiera” czy „po raz pierwszy razem na scenie” wolę unikać – choć koncert ElSaffara był znakomity, a tego rodzaju przedsięwzięcia Marcina Olaka oraz Marcina Maseckiego na ostatnim Jazz Jamboree udały się – i zdecydowanie optuję za słuchaniem working bandów. Ot, takiego tria Marcina Wasilewskiego, które oglądałem w ostatnich miesiącach trzykrotnie i każdy z koncertów olśniewał progresywnym improwizowaniem, energią, autentycznymi emocjami. Podobne wrażenia towarzyszyły mi w gdańskim klubie Żak podczas występów oktetu Mary Halvorson, kwintetu George'a Burtona i grupy Irreversible Entanglements; w Bielsku-Białej znakomicie zagrał kwartet Floriana Webera z programem z niedawno wydanej płyty „Lucent Waters”; w Krakowie wprost oszałamiające koncerty dały takie grupy, jak kwintet Tomasza Chyły, zespół Wójciński/Szmańda Quartet i Quantum Trio. Choć doceniam starania organizatorów i pracę muzyków włożoną w projekty specjalne, to rzadko kiedy przynoszą one więcej jakości, aniżeli dobrze rozumiejący się, zgrany, improwizujący band.

Oddawać hołd trzeba umieć

Podczas każdego z festiwali wspominano Tomasza Stańkę. Nie dziwi to zwłaszcza na bielskiej Jazzowej Jesieni, która od tego roku nosi imię swego, niedawnego jeszcze, dyrektora artystycznego. W trakcie owego festiwalu stosownie wybrzmiały oszczędne wspomnienia z pracy ze Stańką Wasilewskiego (całe trio założyło wtedy koszulki z jego portretem), Webera i Johna Surmana. Na gdańskim koncercie ujmującą balladę dedykował trębaczowi Marek Napiórkowski, choć tego samego wieczoru przydarzyła się niezręczna minuta ciszy, zaanonsowana przez innego muzyka. Niedosyt pozostał po krakowskim występie Adama Pierończyka „Tribute to Tomasz Stańko” z zagranicznymi gwiazdami: Avishaiem Cohenem na trąbce, Joe'em Martinem na kontrabasie i Jeffem „Tainem” Wattsem na perkusji. Na scenie znakomici instrumentaliści, na pulpitach nuty niezapomnianych kompozycji Stańki, gdzieniegdzie świetne solo, ale... zabrakło właśnie tego zgrania, wzajemnego wyczucia, które umożliwiłyby artystom nie tylko rzetelne muzykowanie w swoim stylu, ale zbudowanie nowych wartości. Niefortunnie wypadło uhonorowanie Stańki rzeźbiarską podobizną, odsłoniętą w Bielskim Centrum Kultury. Trafnie relacjonuje to wydarzenie na swoim blogu dziennikarka „Polityki” Dorota Szwarcman: „nie ukrywam, że gdy tylko rzecz się ukazała światłu reflektorów, wyrwało mi się, mam nadzieję, że nie za głośno: "Kto to jest?".

Nadzieja w młodych

Warto też wspomnieć o tegorocznej edycji konkursu na festiwalu Jazz Juniors. Wygrało jazzowe trio wibrafonisty Marcina Patera, który objawił się jako utalentowany kompozytor, elokwentny i wdzięczny improwizator, a także dobry lider. Drugie miejsce zdobył wariacki kwintet RASP Lovers pod wodzą gitarzysty Szymona Wójcika, łączący punkrocka i heavy metal z techno, jazzem i awangardą. Mam nadzieję, że te horyzonty muzyków znajdą ujście w spójnym albumie, który mają nagrywać na początku przyszłego roku. Trzecie miejsce zajął włoski kwintet RAME, gdzie nieciekawa wokalistka Valentina Fin przesłaniała interesującą pracę pianisty i sekcji rytmicznej. Zabrakło mi lauru dla grupy Entropia Ensemble, która w o wiele bardziej przekonujący sposób aniżeli RASP Lovers eksponowała muzyczną wielojęzyczność, humor i radość z grania.

P.S.

Z czytelnikami, którzy dotarli do końca tego tekstu, pragnę podzielić się jeszcze następującą reminiscencją z minionych tygodni. Otóż pod jedną z moich relacji z festiwalu Jazz Jantar, które przygotowywałem na zaproszenie klubu Żak, wywiązała się dynamiczna dyskusja. Urażony krytyczną oceną muzyk napisał między innymi: „Nie mając pojęcia o graniu jazzu Pan się wypowiada bo Pan tak czuje i koniec. No daj Pan spokój z takimi sprawozdaniami”. O tym, że takie sprawozdania mają sens, wiem nie tylko od moich czytelników, ale również – poniekąd – od tego samego muzyka. Otóż dwa tygodnie po owej dyskusji słuchałem jego zespołu ponownie, tym razem w Krakowie, i przez większą jego część miałem wrażenie, że obcuję z inną grupą: energetyczną, prowadzącą ciekawe dialogi, progresywną. Ich granie było całkiem do... rzeczy! Może więc jednak coś wynika z pracy oddanych muzyce autorów recenzji i relacji?