Miejcie uszy szeroko otwarte, a oczy zamknięte. Dźwięk sam dojdzie do Was. Pełen niuansów. Pełen zmian. Wciąż zmienny. Gdy słucham omawianej płyty Barry Guya, firmowanej wprawdzie przez niego wespół z Marilyn Crispell i Paulem Lyttonem, muzyka kojarzy mi się z... rtęcią. Mieni się i wciąż zmienia. Jest czymś jednocześnie wspaniałym i nieosiągalnym. Gdy chcę jej dotknąć, gdy chcę poznać, zbliżę rękę... w tym samym momencie zmieni się. Pokaże nowe oblicze.
W nocy, w ciszy, w wyobraźni. Kontemplacja, ciche szaleństwo. Świetne brzmienie. Najłatwiej opisać ten album wyrwanymi z kontekstu zdaniami, emocjami. Lepiej, zamiast opisywać, po prostu posłuchać go i często do niego wracać. Znakomita płyta.