Chick Corea – jedna trzecia świętej trójcy jazzowej pianistyki obok Keitha Jarretta i Herbiego Hancocka. W ubiegłym roku obchodził swoje 70. urodziny. Pewnie między innymi z tego powodu świat podarował mu kolejną statuetkę Grammy. Corea należy do grona artystów, których jest bardzo trudno nie podziwiać. Można oczywiście jego muzyki nie lubić, nie zgadzać się z jego ideami fuzji gatunków, być chłodnym wobec jego elektrycznych supergrup albo po prostu mieć innych faworytów w dziedzinie fortepianowej i kompozytorskiej sztuki.
Kto jest dziś największym, albo najbardziej twórczym muzykiem amerykańskiej sceny zapytano nie dawno Cassandrę WiIlson. Bez wahania odrzekła Steve Coleman, dodając, że nie jest o nim tak głośno jak było przed laty, ale to geniusz, a jego muzyka jest wielka.
Steve Coleman prowadzi zespół Five Elements oraz trzy inne formacje. Saksofonista, improwizator, kompozytor, współtwórca M-base’u, współpracował niegdyś m.in. z Thadem Jonesem, Cecilem Taylorem, Abbey Lincoln, Dave’em Hollandem. Przyczynił się do rozkwitu karier Cassandry Wilson czy Gary’ego Thomasa. Pracuje także z młodymi muzykami: Vijay’em Iyerem, Steve’em Lehmanem, Rudreshem Mahanthappą czy Jasonem Moranem. Eksperymentuje również z brzmieniami elektronicznymi. Krótko mówiąc, jego zainteresowania obejmują różne, wciąż nowe obszary muzyki.
Rok temu słynny kubański pianista Gonzalo Rubalcaba zaanonsował, że zakłada swoją własną wytwórnię płytową. Dołączył tym samy do coraz liczniejszego grona wielkich artystów jazzowych świata, którzy rezygnują z podpisania kontraktu płytowego ze znaczącym graczem na rynku i decydują się sami stanąć za sterami wydawniczej firmy. Korzyści są oczywiste zwłaszcza, że jak twierdzi wielu muzyka niekoniecznie musi trafiać do odbiorców za pośrednictwem płytowych tzw. majorsów, a potem wielkich sieci handlowych.