Za album „Portraits” otrzymał w naszej redakcji najwyższą ocenę - 5 gwiazdek. Jak się jednak okazuje to nie ostatnie płytowe słowo Chicka Corei w tym roku. 9 września nakładem Stretch Records/Concord Jazz ukaże się potrójny album pianisty pod hasłem… Trilogy. Będzie to zapis muzyki, jaka powstała podczas światowej trasy artysty w trio z Brianem Bladem (perkusja) i Christianem McBridem.
No i mamy płytę, o której można było powiedzieć wszystko. Frakcja awangardowa nawet nie spojrzy w jej kierunku, a jak już będzie miała okazję kilku dźwięków posłuchać to z niesmakiem odwróci głowę i powie „toż to nuda, konserwatyzm, niczemu nie służące odkopywanie historii”. Frakcja tradycyjna, natomiast zapewne to nienowatorstwo przemilczy i rozpłynie się nad tym co adwersarze skrytykują.
Kiedy ukazywały się pierwsze płyty Diany Krall, uwierzyłem w nią. Uwierzyłem, że jest ona swego rodzaju zjawiskiem na jazzowej scenie. Uwierzyłem, że ma – wprawdzie nie jakiejś nowej – ale za to niewątpliwie wiele przyjemnej muzyki jazzowej do przedstawienia. Potem przestała mnie jej muzyka interesować, a kolejne wychwalane pod niebiosa w prasie, szczególnie popularnej, płyty były dla mnie w najlepszym przypadku nijakie.
Organizatorzy Lotos Jazz Festival już od 6 lat usiłowali namówić tego artystę do pojawienia się na Zadymce. On, jednak nie był zbyt skory do opuszczenia Stanów i przyjechania w środku mroźnej zimy w Beskidy (choć jeszcze niedawno publikował na twitterze swoje zdjęcia z pobytu w Moskwie). W końcu jednak, gdy słońce na wiosnę przygrzało - udało się! Christian McBride przyjechał do Bielska-Białej wraz z dwoma kompanami - grającym na fortepianie Christianem Sandsem oraz perkusistąi Ulyssesem Owensem.
Tegoroczny laureat Grammy, wybitny amerykański kontrabasista jazzowy Christian McBride 24 kwietnia wystąpi ze swoim trio w klubie Klimat w Bielsku-Białej. Artyście towarzyszyć będą pianista Christian Sands i perkusista Ulysses Owens junior. Będzie to jedyny koncert tria w Polsce.
Zacząłbym od lampki czerwonego, wytrawnego wina. Rocznik? Może niezbyt stary, ale niech przynajmniej ociera się o „reserve”. Musi być za to głębokie w smaku. I pozostawiać swą drugą tożsamość na języku, gdy już łyk się przełknie. Winno też mieć ciemno rubinową barwę, niemal czarną. Może być z lekkim szkarłatnym połyskiem. Do wina można dodać jakąś intymną atmosferę. Może to być wieczór. Mogą to być świece... W każdym bądź razie nie pełnia świateł. Po co?
Kiedy ukazywały się pierwsze płyty Diany Krall, uwierzyłem w nią. Uwierzyłem, że jest ona swego rodzaju zjawiskiem na jazzowej scenie. Uwierzyłem, że ma – wprawdzie nie jakiejś nowej – ale za to niewątpliwie wiele przyjemnej muzyki jazzowej do przedstawienia. Potem przestała mnie jej muzyka interesować, a kolejne wychwalane pod niebiosa w prasie, szczególnie popularnej, płyty były dla mnie w najlepszym przypadku nijakie.
Omawiana płyta wybitnego gitarzysty Pata Martino to pozycja cokolwiek zaskakująca. I to nie tylko dlatego, że lider występuje w otoczeniu tzw. all stars: Joe Lovano – saksofon tenorowy, Gonzalo Rubalcaba – fortepian, Christian McBride – kontrabas i Lewis Nash – perkusja, których obecność wydaje się zupełnie przypadkowa, ale głównie dlatego, że wśród pomieszczonych na płycie utworów kilka wydaje się odchodzić od linii stylistycznej, z której znamy Martino i za którą przez lata go podziwialiśmy.
Stanley Jordan – wirtuoz gitary, który opanował trudną, ale szalenie efektowną technikę gry tapingowej zamilkł na wiele lat czym zresztą zasmucił swoich fanów nieprzytomnie. Szczególnie myślę tych, którzy mieli okazję widzieć na żywo wyczyny amerykańskiego gitarzysty. Polscy słuchacze także mieli szansę doświadczyć na własne oczy jak to jest gdy staje przed nimi muzyk o niebywałej zręczności i dodatkowo reprezentujący tak olśniewające umiejętności grania na dwóch gitarach jednocześnie.