Mam takie określenie: polska muzyka filmowa lat 1970-tych. Te wszystkie "Noce i dnie", "Polskie drogi"... Od czasu do czasu określenie to pasuje mi jak ulał, do muzyki, którą słyszę. Muzyki, często, przynajmniej teoretycznie, odległej od filmu i od Polski. Nie inaczej jest z płytą Erika Friedlandera.