Pierwszy weekend Jazztopad 2024

Autor: 
Bartek Adamczak

Co roku to samo – jesień w Polsce jest jazzowa, a umiejętności bi-lokacji (przynajmniej!) jeszcze nie opanowano. Ja na dwa weekendy odwiedzam Wrocław, taka mała świecka tradycja. Festiwal Jazztopad lubię bo ma w programie coś dla każdego – koncerty wielkie, średnie i te całkiem małe, symfoniczny przepych obok domowej atmosfery, a dla wytrwałych wielogodzinne jam session.

 

Pierwszy weekend za nami a festiwal rozpoczął się w szumnie koncertem Denardo Colemana z gośćmi oraz orkiestrą NFM, pod dumnym tytułem Shape Of Jazz To Come Orchestra Concert. To oczywiście nawiązanie do przełomowej płyty nagranej i wydanej w 1959 roku przez wielkiego Ornette'a Colemana – ojca Denardo. Saksofonista miał się we Wrocławiu pojawić w 2012 roku, ale choroba wtedy pokrzyżowała plany, kolejnej okazji niestety nie było.

 

Na scenie nie lada goście – Craig Taborn na pianie, Ambrose Akinmusire na trąbce, Isaiah Collier na tenorze, Brad Jones na kontrabasie i gitarze basowej, Jakub Bro na gitarze. Orkiestrą NFM dyryguje Ernst Theis. Orkiestra brzmi bogato (też często 'na bogato'), muzycy nie z łapanki – ale wszystko niestety nosi w sobie przekleństwo grzechu pierworodnego czyli łatki 'projektu specjalnego'.

 

Pojawiają się momenty wyborne – jak urodziwe solo Ambrożego w Lonely Woman. Wyróżnia się też aranżacja tego utworu, chyba jedynej kompozycji Ornette'a, która dzisiaj może zostać określona mianem standardu jazzowego, temat przewodni pięknie przekazywany jest przez poszczególne sekcje orkiestry, najpierw smyczki, potem przejmująca melodia prowadzona jest przez dęciaki itd. Kilka wyśmienitych, dynamicznych pasaży gra też Taborn, któremu udaje się jakoś zaznaczyć bardziej swoja obecność.

Całościowo mamy tutaj przeciwieństwo synergii, muzycy nie mają dla siebie miejsca, ramy są sztywne – a przecież muzykę Ornette'a, zwłaszcza tę z okresu Shape Of Jazz To Come cechowała otwartość i bluesowa prostota. Koncert pokazał wyraźnie, że więcej nie znaczy lepiej, że nazwiska nie grają, że 'working band' mają sens, choć jakby coraz ich mniej było na jazzowej scenie. Szczerze mówiąc można się tego było trochę spodziewać, ale biorąc pod uwagę ilość talentu zgromadzonego na scenie mimo wszystko szkoda.

 

Sobota dzien drugi – słonecznie, we Wrocławiu wciąż jesienne kolory, choć w okolicach Rynku zaczynają szykować już stanowiska na kiermasz świąteczny. Wieczorem trzy koncerty w NFM. Efektem współpracy międzynarodowej kilku festiwalów jest projekt Melting Pot – reprezentowane są Polska (Julia Stein – skrzypce, Maciej Nowicki - kontrabas), Belgia (Pak Yan Lau – piano, elektronika), Austria (Max Plattner – perkusja) i Norwegia (Guro Kvale – puzon). To nie było ich pierwsze spotkanie na scenie, improwizacja grupowa pokazała spore umiejętności, ale przede wszystkim wrażliwość i otwarcie na dialog muzyczny – bardzo ciekawie wypadały dyskusje między skrzypcami i puzonem.  Preparowany fortepian przywodził na myśl miniatury Cage'a, pojawiała się też zgrabnie użyta elektronika, drony. Ogólnie improwizacja była raczej stonowana, kameralna, raczej niedopowiedziana niż przegadana. Dobry koncert na zatarcie wrażenia przerostu formy z dnia poprzedniego.

 

Wieczorem dwa kolejne wydarzenia z krótką przerwą. Najpierw Linda Frederiksson z kwartetem, promuje niedawno wydaną płytę Juniper (We Jazz Records). Czytelny jest myślę skandynawski charakter tej muzyki – to połączenie melodyczności z pewnym chłodem, przestrzenią, inspiracja czerpana z przyrody, w kolejnych tytułach pojawiają się jałowiec, pieśń sosny, spacer przez las, wybrzmiewają też odgłosy nagrań z terenu).

Na koncercie brzmienie zdominowane jest przez syntezator, który nadał całości charakteru filmu z lat 80tych, a może nawet bardziej o latach 80tych, jak je sobie wyobrażamy w popkulturze. Ja widziałbym fragmenty w scenach następnego sezonu Stranger Things. Mamy więc żarliwe brzmienie saksofonu (ciekawiej robi się kiedy Linda sięga po baryton), podniosłe melodie, rozmyte plamy syntezatora, łącznie z efektami arpeggio i oscylatorami. Żeby nie było za słodko trochę potrzebnego fermentu i brudu wprowadza czujna sekcja. Ogólnie całkiem przyjemna podróż w czasie.

 

Po przerwie na scenie pojawia się Samora Pinderhughes z zespołem. Koncert niejazzowy i w kategoriach jazzowych nie ma sensu go oceniać. Mamy piosenki, ładne wokalne harmonie, trochę transu, trochę medytacji, dużo tekstów o pracy nad sobą. Indie-pop, alt-rock? Po koncercie ktoś poda mi skojarzenie – Radiohead, i faktycznie na pewno są na liście inspiracji. Instrumentalnie dzieje się niewiele zwłaszcza biorąc pod uwagę, że na scenie mamy aż 6 osób. Energetycznie show ratuje perkusista, który kilka razy ma okazję do solowych popisów świetnie budujących dramaturgię utworu. Poza tym jest raczej spokojnie, lirycznie, Samora to wrażliwiec, piosenki też są głównie o tym. To nie jest urodzony wokalista, od tego ważniejszy jest raczej autorski charakter tej twórczości. Materiał całkiem frapujący, w wersji koncertowej jednak  brakowało energii i precyzji wokalnej i więcej ekspresji instrumentalnej (Samora zdaje się jest bardzo dobrym pianistą, ale koncert nie dał okazji tego sprawdzić).

 

Niedziela, dzień trzeci to dwa bardzo różne koncerty. Najpierw Michael Bates Acrobat z Lutosławski Quartet grają muzykę nomen-omen Lutosławskiego. Paradoksalnie po raz pierwszy we Wrocławiu (a grali już na Nowojorskiej edycji Jazztopadu). Nareszcie! Myślę sobie bo w końcu mamy udane połączenie jazzowego ensemble z klasycznym. Muzyka Lutosławskiego wybrzmiewa drapieżnymi dysonansami i głębokimi harmoniami, szlachetność brzmienia spotyka się z dzikością improwizacji.

 

Kwartet smyczkowy i jazzowy kwintet współbrzmią, współistnieją, każdy ma dla siebie przestrzeń, na płaszczyźnie solowej i grupowej, każdy jest tutaj ważny– to bez wątpienia zasługa wyśmienitej pracy aranżacyjnej lidera, który z Michaelem Sarinem na perkusji potrafią nadać bardzo mocny, zdecydowany drive. Fantastyczne, błyskotliwe improwizacje grają Sara Schoenbeck, Mark Feldman, Marty Ehrlich – legendy nowojorskiej sceny. Zespół zagrał materiał znany z płyty wydanej na początku tego roku, ale pojawiła się też premiera – wybornie rozpisane preludium nr 1 b-moll Karola Szymanowskiego (oryginalnie na fortepian solo). 

 

Z różnych mariaży jazzu i klasyki, które przez lata zaproponował Jazztopad, te z kwartetem smyczkowym wypadają zazwyczaj najciekawiej, ale myślę, że ta konkretna współpraca ma szansę stać się czymś dużo trwalszym niż 'projekt specjalny'. Bates powiedział 'Man! Poland has some good composers!”. To nie tylko fascynacja, ale też wizja i umiejętności – co dało projekt który łączy sukces artystyczny z niemałym potencjałem medialnym.

 

 

Weekend pierwszy wieńczy koncert zespołu, który osiągnął już status kultowego. The Necks to Chris Abrahams (piano), Lloyd Swanton (kontrabas) oraz Tony Buck (perkusja). Trio jazzowe? Rockowe? New Age? Ambient? Free? Post-jazz, post-rock, post-free? Wszystkie te etykiety, szufladki mijają się z celem. The Necks stworzyli swoją stylistykę, The Necks grają muzykę The Necks. Zawsze tę samą, zawszą zupełnie inną. We Wrocławiu grają dwa sety, każdy to jeden utwór, każdy to 45-50 minut muzyki, ale czas nie ma tu specjalnego znaczenia – mogliby grać w nieskończoność. Kolejność czy ilość zdarzeń w muzyce The Necks nie grają zbyt ważnej roli.

 

Słuchanie The Necks jest jak wpatrywanie się w migocący płomień. Albo w fale morskie. Albo w refleksy słońca na tafli wody. Można doszukiwać się w tych frazach echa muzyki serialnej Philippa Glassa, można delikatnej naiwności fraz Erika Satie, można echa romantycznych fortepianowych kompozycji Debussy'ego. Jest na pewno transowa, jest medytacyjna, jest hipnotyzująca. Pojedyncze frazy potrafią zapętlone powtarzać się wielokrotnie. Tu rzeczy nie dzieją się nagle. Jeśli się skupisz się na tym co się dzieje w tej chwili możesz mieć wrażenie, że tkwisz w miejscu, trwasz. Aż zorientujesz się, że wszystko dookoła się zmieniło. Jest w tym jakiś paradoks, spotkanie chaosu i porządku. Powtarzalna niepowtarzalność. Muzyka The Necks pochłania, trudno obcować w ten sposób z nagraniami na płytach, ale na koncertach jest to absolutnie wyjątkowe doświadczenie.

 

Dzięki Wrocław, do zobaczenia znowu za kilka dni.

 

 

Jazztopad 2024

 

15.11.2024

Denardo Coleman, NFM Orchestra – Shape Of Jazz To Come Orchestra Concert:

Ambrose Akinmusire – trąbka  Isaiah Collier – saksofon 
Denardo Coleman – perkusja  Jakob Bro – gitara 
Craig Taborn – fortepian Bradley Jones – kontrabas
NFM Filharmonia Wrocławska  Ernst Theis – dyrygent 

 

16.11.2024

Melting Pot in Wrocław

Julia Stein – skrzypce   Max Plattner – perkusja  Guro Kvåle – puzon 
Pak Yan Lau – instrumenty klawiszowe, elektronika Mikołaj Nowicki – kontrabas

Marta Wołowiec – taniec Piotr Skalski – taniec

 

Linda Fredriksson Quartet

Linda Fredriksson – saksofon  Tuomo Prättälä – Fender Rhodes, syntezator, fortepian  
Mikael Saastamoinen – kontrabas Olavi Louhivuori – perkusja

 

Samora Pinderhughes – wokal / fortepian
Joshua Crumbly – wokal / gitara basowa Elliott Skinner – wokal / gitara
Dani Murcia – wokal / gitara Jonathan Pinson – perkusja   Chris Pattishall – instrumenty klawiszowe

 

 

17.11.2024

Michael Bates’ Acrobat & Lusławski Quartet 
Marty Ehrlich – klarnet   Mark Feldman– skrzypce    Sara Schoenbeck – fagot
Michael Sarin – perkusja   Michael Bates – kontrabas 

Roksana Kwaśnikowska – I skrzypce   Marcin Markowicz – II skrzypce

 Artur Rozmysłowicz – altówka   Maciej Młodawski – wiolonczela

Anna Lobedan – śpiew

 

The Necks:
Chris Abrahams – fortepian
Tony Buck – perkusja
Lloyd Swanton – kontrabas