Joep Beving - "Chciałem po prostu nagrać płytę"

Autor: 
Piotr Jagielski

Jazzarium: Zdaje się, że nie do końca planował pan muzyczną karierę?

Joep Beving: Zupełnie. Miałem kompletnie inny plan na życie. Ale nie narzekam na taką zmianę. Chciałem po prostu nagrać płytę albo choćby kilka piosenek dla mojej rodziny. Na zasadzie takiego miłego drobiazgu. Jedna płyta, dla siebie i bliskich – to wszystko. Nie miałem żadnych innych ambicji muzycznych. Co powiedzieć – gdy tego najbardziej potrzebowałem, udało mi się skomponować kilka utworów, byłem z nich zupełnie zadowolony. Wszystko jakoś fajnie się zgrało i zdecydowałem się nagrać płytę pianistyczną. Wcześniej pracowałem trochę z muzyką elektroniczną, ale moje kompozycje były po prostu marne.

Sam nie wiem do końca jak to się wszystko stało. W tamtym okresie umarł mój przyjaciel, który zawsze bardzo wierzył w podążanie własną drogą, słuchanie intuicji i tak dalej. Gdy zmarł spadła na mnie przerażająca myśl, że jestem kompletnym idiotą bo nie robię tego, co podpowiada mi intuicja. Z tego poczucia się to wszystko wzięło. Nagrałem, co miałem do nagrania i wrzuciłem na różne platformy streamingowe. Jeden z moich numerów został zauważony przez wielki serwis muzyczny i tak oto jestem tu, na kanapie w Warszawie, udzielam wywiadów. Okazało się, że popularność tych pioseneczek była na tyle duża, że wytwórnie płytowe zainteresowały się moją osobą. Mogłem oczywiście podjąć decyzję – zostać w cieniu, jako punkt na playliście, dalej chodzić do pracy.

J: Czym się pan zajmował?

J.B.: Pracowałem w agencji, produkującej muzykę dla różnego rodzaju mediów. Nie komponowałem tam jednak własnych rzeczy. Brakowało mi czegoś ważnego. Ale to była fajna i pożyteczna praca, jednak cały czas czułem, że poświęcam wiele czasu i energii na coś co nie prowadzi mnie donikąd. Bardzo chciałem to zmienić.

J: Czy pańskie utwory są improwizowane czy skrupulatnie spisane, co do nuty?

J.B.: Zaczęły się z improwizacji, ale teraz stanowią integralną całość. Odrzucałem kolejne nuty, wszystkie naleciałości jazzowe, aż zostałem z taką minimalistyczną pracą. Za każdym razem gdy pisałem, najpierw improwizowałem, całkowicie zagubiony i bez wyraźnego pomysłu, aż zacząłem nucić pod nosem melodię, szukać jakiejś struktury, która przeprowadziłaby mnie przez piosenkę, jak ślepego.

J: Jakie są pańskie muzyczne korzenie?

J.B.: Light jazz. Grałem jazzowo jakieś 10 lat temu. Zawsze pociągała mnie muzyka elektroniczna, ale fascynowałem się muzyką klasyczną odkąd skończyłem 15 lat. Choć daleko mi było do fanatyka.

J: Uczył się pan sam czy z nauczycielem?

J.B.: §Brałem lekcję a potem przez rok chodziłem do konserwatorium, starając się połączyć naukę muzyki ze studiami na uniwersytecie. W praktyce oznaczało to, że nie miałem wiele czasu na ćwiczenie, opuściłem prawie wszystkie zajęcia i ostatecznie mnie wyrzucili.

J: Co pan studiował?

J.B.: Nauki społeczne. To ekonomia, socjologia, prawo.

J: Zyskał pan sławę dzięki platformom streamingowym, dzięki internetowi. Przecież ja też mógłbym zrobić to samo, co pan – pójść do piwnicy, nagrać swoje piosenki i zostać sławnym muzykiem. Gdybym miał talent, oczywiście. Jaką, w pańskim odczuciu, rolę we współczesnym muzycznym przemyśle odgrywa internet?

J.B.: Jest tak wiele sposobów, strategii za pomocą których możesz zdobyć słuchaczy, dotrzeć ze swoją ofertą do ludzi i spieniężyć ją, żyć z muzyki. Uważam, że mówiąc ogólnie mamy niewłaściwe nastawienie do całego spektrum możliwości jakie daje nam streamingowanie muzyki i platformy.
Gdy słyszymy głosy protestu przeciwko takim serwisom, pochodzą one najczęściej ze strony muzyków, którzy przywykli do zarabiania niebotycznych, haniebnie ogromnych pieniędzy. I nagle przestali. I już tyle nie zarabiają. Podnoszą raban bo dostają mniej niż się przyzwyczaili.
Ale jeśli przywykłeś do niczego… Jeśli dzięki muzyce możesz rzucić swoją „zwyczajną” pracę i utrzymać z grania siebie i swoją rodzinę…samo to jest czymś ogromnym. Serio, niezwykle, niezwykle ogromnym. A sam proces „wybierania” kto dostąpi zaszczytów sławy i blichtru, a kto pozostanie nieznanym śmiertelnikiem jest dziś znacznie bardziej demokratyczny. Dzięki internetowi to ja, ty, każdy może wybrać, kogo słucha. Nie ma już muzyki wpychanej nam na siłę do gardeł, jak jeszcze kilka lat temu, gdy o tym, kto dostaje szanse a kto nie, nie decydowała widownia tylko gruby pan w garniturze zza biurka w swoim wielkim gabinecie.

J: Nie ma już mainstreamu, otoczonego wysokim murem i alternatywnego świata usiłującego owe mury skruszyć?

J.B.: Nie ma o tyle, że jest internet. Mainstream istnieje jednak w tym sensie, że istnieje muzyka, która jest słuchana przez dużą ilość odbiorców.

J: A pan? Jest pan częścią mainstreamu? W końcu słuchają Pana miliony internautów.

J.B.: To kwestia definicji. Możemy zgodzić się, że muzyka mainstreamowa podoba się większości słuchaczy. Ale na ogół, gdy mówimy o mainstreamie nie myślimy nawet o muzyce jako takiej czy jej popularności, ale o produkcie – stworzonym od zera, sztucznie, z myślą o sprzedaży, nie wyrażeniu czegokolwiek. Kiedyś mieliśmy dwa kanały odbioru muzyki, zdominowane, przejęte przez mainstream, muzyczny biznes, czyli radio i telewizję. Dziś mamy internet. Jest znacznie więcej miejsca  i znacznie więcej możliwości dotarcia do zainteresowanych muzyką, nie produktem. Ludzi którzy chcą słuchać muzyki, która opowiada jakąś historię, albo o jakimś uczuciu. Nie tylko takiej która „chwyci”.