Black Love

Autor: 
Barnaba Siegel
Carlos Garnett
Wydawca: 
Soul Brother
Data wydania: 
14.04.2014
Ocena: 
4
Average: 4 (1 vote)
Skład: 
Skład: Carlos Garnett – saksofony; Charles Sullivan – trąbka, Mauricio Smith – flet; Allan Onaje Gumbs – fortepian; Reggie Lucas – gitara; Buster Williams, Alex Blake – bas; Norman Connors, Billy Jabali Hart – perkusja; Dee Dee Bridgewater, Ayodelle Jenkins – wokal, chórki; Guilherme Francos - perkusjonalia

Debiutanckie LP „Black Love” Carlosa Garnetta (1974) to idealny prequel do opisywanej tydzień temu płyty „The Seeker” (2014) Azara Lawrence’a. Obaj Panowie wywodzą się w końcu z jednego środowiska i po dziś dzień wspólnie, dumnie reprezentują nurt spiritual-jazzu. Oprócz punktów wspólnych są też i wyraźnie różnice, obrazujące jak mocno zmienił się ten nurt przez równe 40 lat.

O Carlosie po raz pierwszy usłyszałem przeglądaj składy muzyków grających na kultowych, elektrycznych albumach Milesa – „Big Fun”, „On The Corner” czy „Get Up With It”. Ponieważ większość artystów od Davisa z tego okresu była absolutnie mistrzowska, przeglądałem biografie i dyskografie kolejnych odważnych, którzy zapuszczali się z Mrocznym Księciem w rejony lepkiego od funku, ciężko psychodelicznego jazz-rocka. Szybko okazało się, że Garnetta nieświadomie słyszałem już kilka razy, bo obracał się (tak sam jak Lawrence zresztą) w bliskich mi kręgach – Pharoah Sanders, Art Blakey (grający na początku lat ’70 na wskroś nowocześnie), Mtume, Norman Connors... Szybko okazało się, że solowe płyty Carlosa to materia, która idealnie mi odpowiada.

Wspomniana ewolucja spiritual-jazzu jest słyszalna od pierwszej sekundy. Możną ją streścić zresztą jednym słowem: bogactwo. Od „A Love Supreme” wiadomego autora nurt wykonał pełne koło i dziś pozostaje muzyką dość stonowaną pod względem aranżacji, tak jak na „The Seeker”. Tymczasem lata ’70 wniosły tony przeszkadzajek, eteryczne brzmienie elektrycznych instrumentów (zwłaszcza piana Fender Rhodes) oraz kobiece wokale – dalekie od tonacji przebojów, do jakich przyzwyczaiły nas diwy gatunku. Ściśle korespondujące z muzyką, tknięte lekko psychodeliczną różdżką, momentami rozkrzyczane, ekstatyczne śpiewy. A pośrodku takiej mikstury próbuje się przeciskać na pierwszy plan raz saksofon, raz trąbka (świetny Charles Sullivan). Szkoda tylko, że obaj Panowie nie mieli takiej siły w tworzeniu improwizacji, żeby dudniły nam w uszach jeszcze długo po zakończeniu kawałka. Sztuką jest wszak nie tylko umieć grać na najwyższym poziomie, ale i tworzyć improwizacje w odpowiedni sposób. Najlepiej takie, żeby dla nich samych chciało się jeszcze raz puścić kawałek.

Aby poczuć to całe „bogactwo”, najlepiej usłyszeć „Banks of Nile” –  centralny i najbardziej reprezentatywny utwór. O dziwo Garnett nie poszedł na łatwiznę, nie przygotował tylko barwnych aranży, mających przykrywać kompozycyjną pustkę. Z „Black Love” zionie stylistyczna kreatywność. Utwór tytułowy to kawałek z pogranicza starego soulu i r’n’b, przywodzący na myśl może nawet „Rock Steady” Arethy Franklin. „Ebonesque” przynosi balladowe wyciszenie, ale od klasycznej ballady znacznie ciekawsze przez  otulające wiodący dźwięk saksofonu trąbkę oraz chórki Bridgewater i Jenkins. „Mother of the Future” przynosi żywiołową, funkującą pulsację, jednocześnie bez uciekania  się do rytmicznych sztuczek rodem ze świata disco. Szkoda tylko, że utwór psuje absolutnie niezrozumiała i źle kontrastująca z resztą kawałka partia jodłowania i wokaliz, tylko przy akompaniamencie bębnów. Polecam też posłuchać jak poradził sobie z utworem wspomniany Norman Connors, na solowej płycie z tego samego roku – moim zdaniem znacznie lepiej. Album zamyka 12-minutowy kolos, „Taurus Woman”, który proponuje jeszcze jedną zmianę stylistyczną, wkraczającą gdzieś pomiędzy ówczesny styl Donalda Byrda i Mwandishi. Swoje „5 minut” dostaje tu nawet Reggie Lucas, jeden z gitarzystów Milesa i późniejszy producent Madonny. Wydanie Soul Brother przynosi także dwie krótkie ścinki z sesji i generalną ulgę dla kolekcjonerów – niedostępne od dawna CD sięgało wcześniej astronomicznych kwot.
Na koniec warto zwrócić uwagę na okładkę. Większość płyt z kręgu spiritual-jazz cieszy oko feerią kolorów czy natchnionymi zdjęciami. Tutaj na tle niebieskawego podkładu surowa, lekko psychodeliczna fotografia otoczona czarną jak noc ramką. „Black Love”. „Miłość” jest zazwyczaj czerwono-różowa. Albo mamy kiczowate wykadrowanie na klatę i uśmiechniętą buźkę z wąsem klubowego modnisia. Tu jest inaczej. „Black Love”. Zaskakujący i wcale nie nachalnie rzucający się w oczy (bo zdjęcie nie zajmuje nawet połowy okładki) motyw. O kolejnych albumach Garnetta i o kontynuacji tego stylu będę pisał na Jazzarium już niedługo.Black Love

1. Black Love; 2. Ebonesque; 3. Banks of the Nile; 4. Mother of the Future; 5. Taurus Woman; 6. Banks of the Nile (alt. take); 7. Taurus Woman (incl. alt. take