Znakomity Audiofeeling

Autor: 
Anna Początek

Na warszawski Jazz na Starówce chodzę rzadko, ale w ubiegłą sobotę dotarłam i bardzo jestem z tego powodu rada. Usłyszałam Audiofeeling, który mnie po prostu zaskoczył. Nie był to koncert frapujący, ale bez wątpienia – znakomity i zaraz wyłuszczę, dlaczego.

Najpierw jednak wytłumaczę, dlaczego rzadko na Starówce. Po pierwsze, trochę mnie drażni maniera organizatorów, którzy od lat każdego artystę zapowiadają bardzo swobodnie hasłami:„wydarzenie”, „premiera”, „jazzowy top”, „ikona“”, „najwybitniejszy”, „najciekawszy” i tego rodzaju ulepkowym pustosłowiem, od którego robi mi się słabo i już nie chce mi się ku Rynkowi przemieścić. Dlatego w tym roku postanowiłam nie czytać opisów w programie, żeby się nie zniechęcać, i w pierwszą wolną sobotę w Warszawie pognałam na ten festiwal – tak szybko, żeby mi nie przeszła ochota. Rynek, oczywiście, był wypełniony po brzegi, jak to w Warszawie bywa na niebiletowanych koncertach na otwartej przestrzeni. Na początku dostałam delikatnego szału, bo po dwóch dobrych latach tym razem znowu nic nie było słychać. Nie wiem, co się stało z nagłośnieniowcem z lat 2010–2011, ale mam nadzieję, że wróci. Żeby dźwięk nie dostawał się do moich uszu po odbiciu i zwielokrotnieniu przez wszystkie płaszczyzny domów, musiałam przedostać się na sam środek, dlatego cały band zasłoniła mi Syrenka. A na scenie byli: Paweł Kaczmarczyk za fortepianem, saksofonista Marek Pospieszalski, kontrabasita Maciej Adamczak i Dawid Fortuna za perkusją. Trochę to fatalne, że zespół z taką nazwą musiał grać w takim miejscu, ale muzyków to nie zraziło.

Poradzili sobie świetnie. Przede wszystkim: jest to prawdziwy zespół, o którym nie trzeba pisać, że się rozumieją, bo jest to jasne jak słońce. Zagrali materiał z ostatniej płyty („Complexity in Simplicity”, ACT 2009) więc mogli się nim bawić, a robili to w tak zręczny sposób, że bawili także słuchaczy. Po trzecie, niesamowitą frajdę sprawiała ich żonglerka dynamiką i barwą. Proste, maintstreamowe kompozycje, gdzieniegdzie tylko przerywane krótką improwizacją, która była jak dodatek do świetnie skrojonego stroju. Żadnej przesady, żadnego przegadania, żadnych popisów wirtuozerskich. Niezwykle przyjemne, paradoksalne połączenie wstrzemięźliwości z prawdziwymi emocjami.

Podobała mi się również energia i giętkość tego grania. Trochę dawnego Hancocka (tego z lat 60.), trochę nowoczesności Vijaya Iyera. Szkielet utworów często stanowił powtarzany pojedynczy akord fortepianowy, którym Kaczmarczyk dyskretnie modelował siłę i szybkość zespołu. Supersprawne posługiwanie się powtarzalnością mogło mylić słuchaczy w momencie, gdy któryś z muzyków nagle skręcał z wyznaczonej minimelodii – co za każdym razem wychodziło zupełnie naturalnie, bez efekciarskich dysonansów. Zdarzył się także i kawałek zahaczony na jednym klawiszu – żeby tak grać, trzeba mieć i umiejętności, i odwagę, i coś do powiedzenia. I pan Paweł to wszystko w sobotę pokazał. Zresztą, pokazał cały zespół. Z maleńkich szczegółów, które urozmaicały utwory, mogę przytoczyć jeszcze cudne starcie lewej, ciemnej strony klawiatury z górną, jasną częścią perkusji (osobne brawa dla Dawida Fortuny) – ten potencjalnie nachalny dźwiękowy kontrast został zagrany wyśmienicie. Kolejnym ornamentem był fragment, gdy Maciej Adamczak wykorzystał przetwornik i zrobił z kontrabasu gitarę, sunąc powoli po strunach arco – jego elektroniczne powtórzenia stworzyły zespołowi kolejne możliwości brzmieniowe. Najmniej może przypadł mi do gustu sound saksofonu, ale egalitarny pomysł na band zręcznie przykrywa te niedociągnięcia, a też pan Marek Pospieszalski wykazuje się pokorą i nie próbuje zdominować kolegów – co u niektórych saksofonistów w Polsce jest chorobą nieuleczalną.

Podsumowując, dobry, mainstreamowy koncert, z nowoczesnymi brzmieniami, zagrany z werwą i pomysłem.